"To, co uprawia Gerhard Schroeder, nazwałbym chętnie polityczną prostytucją, ale panie wykonujące ten zawód w moim okręgu wyborczym mogłyby poczuć się urażone" - tak równo rok temu politykę byłego niemieckiego kanclerza skwitował ówczesny przewodniczący komisji spraw zagranicznych Kongresu USA Tom Lantos. I nie był to jedyny grom, który spadł na głowę Schroedera od czasu, gdy stanął na czele rady nadzorczej kontrolowanego przez rosyjski Gazprom koncernu Nord Stream, budowniczego Gazociągu Bałtyckiego.

Reklama

Kilka dni temu Gerhard Schroeder przyleciał do Brukseli i spotkał się z członkami frakcji socjalistycznej europarlamentu. Nie była to podróż sentymentalna. Schroeder pojawił się w swoim nowym wcieleniu... gazowego lobbysty. Przekonywał, że budowany wspólnie przez Gazprom i niemieckie firmy BASF i E.ON Gazociąg Północny jest Europie potrzebny jak tlen, a przyjęty właśnie raport komisji petycji wzywający do zablokowania inwestycji ze względu na zagrożenia ekologiczne, trzeba odrzucić.

Takich lobbistycznych wizyt Schroeder odbędzie w najbliższych miesiącach dużo więcej. Budowa 1200 km rury z rosyjskiego Wyborga do niemieckiego Greifswaldu wisi bowiem na włosku. Planowany koszt budowy wzrósł już niemal dwukrotnie. Nikt też nie wierzy już, że ręcznie sterowany z Kremla Gazprom jest przewidywalnym dostawcą surowca. Dlatego Schroeder musi działać, by ratować projekt, którego jeszcze jako kanclerz był u boku Władimira Putina kluczowym akuszerem. Ożywienie lobbystycznej działalności budzi na nowo niewygodne pytania: Czy godzi się politykowi tego formatu działać na granicy politycznej korupcji? Czy nie wie, że jego radykalnie prorosyjski kurs tak wiele popsuł w stosunkach Niemiec z unijnymi partnerami?

Sam Schroeder nigdy nie udzielił na te pytania jednoznacznych odpowiedzi i nie usunął cienia, jaki położył na jego reputacji flirt z Putinem. Mimo wielu naszych prób były kanclerz za każdym razem grzecznie odmawia rozmowy. Ale dostępu do tak kochającego kiedyś media "Gerda" nie mają nawet niemieccy dziennikarze. Były szef SPD rozmawia tylko, gdy sam zechce. Głównie promując wydaną rok temu książkę "Decyzje. Mój żywot w polityce". Jednak nawet w niej nie odsłania w pełni kulisów swojej polityki wobec Moskwy i nie mówi dlaczego, tak bezgranicznie uwierzył Władimirowi Putinowi.

Reklama

-"Kiedyś poleciałem ze Schroederem do Moskwy" - opowiada mi publicysta hamburskiego tygodnika "Die Zeit" Gunter Hofmann, który cieszył się na dworze ekskanclerza szczególnymi względami i jako jeden z nielicznych miał do niego niemal nieograniczony dostęp. "Wsiadłem z nim do podstawionej na lotnisku limuzyny i wzięliśmy kurs na Kreml. Miasto jak wymarłe. Liczę: pięć, sześć, siedem pasów autostrady i wszystkie puste. Każde skrzyżowanie zablokowane. 15 aut eskorty za nami, tyle samo z przodu. "Popatrz, to się nazywa imperium!" mówi do mnie Schroeder. Niby ironicznie, ale widać było, że mu ten wyraz putinowskiej wszechmocy mocno zaimponował" - wspomina.

"Fascynacja i blichtr" to według Hofmanna najlepsze z wyjaśnień schroederowskiej putinomanii. - Putin to był dla Schroedera mocny gość, który potrafił wziąć na smycz cały ten bałagan. A przy tym inteligentny, wręcz analityczny gracz. To niesamowicie kanclerzowi imponowało - opowiada Hofmann. Już podczas pierwszych szczytów między obydwoma panami w naturalny sposób zaiskrzyło. Tak zaczęła się osławiona "męska przyjaźń".

Pełnym blaskiem rozbłysła jednak dopiero podczas kryzysu irackiego na przełomie 2002 i 2003 r. Niemiecki kanclerz był wówczas pierwszym zachodnim przywódcą, który porzucił lojalność wobec Ameryki, rzucając wprost, że pod jego rządami "Niemcy na wojnę z Saddamem Husajnem nie pójdą". Bushowska administracja wylała na kanclerza wiadro pomyj: "Pół wieku broniliśmy was przed Ruskimi, a teraz zostawiacie nas samych?!" - pytali Amerykanie.

Reklama

Osobiste antypatie i sympatie polityków to w dyplomacji oczywiście nie wszystko. Często jednak decydują o kluczowych detalach. Tak było także w tym przypadku. Interesy i budowane od półwiecza powiązania niezmiennie lokują Niemcy w świecie transatlantyckim, a Rosję poza nim, wydawało się więc, że antybushowski sojusz Schroedera z Putinem szybko się wypali. Wspólne podróże saniami, adoptowanie przez Schroederów kilkuletniej Rosjanki z Petersburga, albo milczenie szefa berlińskiego rządu w sprawie rosyjskich zbrodni w Czeczenii to miłe gesty, które jednak nie mogły zastąpić twardych interesów.

Wtedy pojawił się... gaz. Trwająca właśnie wojna w Iraku zaczęła windować ceny ropy, a rosyjskie złoża lotnego surowca stały się realną alternatywą dla czarnego złota. Do walki o wydobycie gazu stanęli energetyczni potentaci z Niemiec, Francji, Japonii i USA. Fakt, że najlepsze kontrakty podpisały niemieckie firmy, Schroeder do dziś uważa za swoją wielką zasługę.

Gdy 8 września 2005 r. przedstawiciele niemieckich firm BASF i E.ON oraz rosyjskiego Gazpromu podpisali w obecności Schroedera i Putina umowę o budowie Gazociągu Bałtyckiego, który od 2012 r. miał stać się główną trasą zaopatrzenia UE w surowiec, nie było jeszcze problemu. Wprawdzie Polska i kraje bałtyckie protestowały, że to cios w ich interesy i okrążenie "na wzór paktu Ribbentropp-Mołotow", jednak niemiecka opinia publiczna chwaliła rząd za "dalekowzroczne gospodarcze powiązanie Rosji z Unią". Burza wybuchła jednak, gdy w 9 grudnia kierownictwo Gazpromu podało z dumą, że Schroeder, który ledwie dwa miesiące wcześniej o włos przegrał wybory parlamentarne i stracił fotel kanclerza, staje na czele rady nadzorczej konsorcjum, w którym państwowy rosyjski potentat ma pakiet kontrolny. "Nie było praktycznie nikogo, kto broniłby Schroedera. Nawet przyjaciele łapali się za głowę. Najpierw jako kanclerz patronować przedsięwzięciu, a potem czerpać z tego prywatne profity, tego w historii tego kraju nie było" - wspomina Hofmann. Konsternacja zapanowała nawet w Rosji. "Opozycja szydziła, że tak łatwo kupić sobie kanclerza Niemiec, który stanie się tubą propagandową Kremla" - mówi DZIENNIKOWI żyjący w Moskwie pisarz i korespondent Boris Reitschuster.

Dziś, gdy emocje opadły, większość obserwatorów zgadza się, że Schoederem kierowała po prostu... chciwość. Ten syn samotnej matki wyszedł z biedy i całe życie wspinał się po drabince społecznego awansu, więc zabezpieczenie bytu w naturalny sposób stało się motorem jego filozofii życiowej. Na dodatek 61-letni Schroeder był w momencie opuszczenia urzędu najmłodszym ekskanclerzem w historii Republiki Federalnej i na emeryturę się nie wybierał. "Z głodu by nie umarł, ale jak ktoś raz przyzwyczaił się do cygar Cohiba i najlepszych garniturów, to trudno przestać. A poza tym z czegoś trzeba opłacić alimenty dla trzech porzuconych żon" - komentuje się zgryźliwie w Berlinie. To dlatego nie odmawia Rosjanom, gdy proszą, by stanął na czele prokremlowskiego think tanka, albo - jak kilka dni temu - przyjął prestiżowy tytuł członka Rosyjskiej Akademii Nauk.

Jedyną osobą, która zdaje się nie dostrzegać cienia, jaki z powodu "gazowych konszachtów z Putinem" zawisł na wizerunku siedmioletnich rządów Schroedera, jest... sam Gerhard Schroeder. "Kiedy z nim rozmawiam, on irytuje się, że wszyscy się go czepiają. Jego zdaniem Angela Merkel prowadzi wobec Rosji w istocie tę samą politykę. Czasem pod publiczkę przypomni o Czeczenii czy kneblowaniu przez Kreml rosyjskich mediów, ale Gazociąg Bałtycki popiera, bo wie, że to dobry dla Niemiec i Europy interes" - relacjonuje Hofmann.

Schroeder myli się jednak. Od czasu, gdy opuścił Urząd Kanclerski wiele się w Europie zmieniło. Większość unijnych decydentów jest dziś świadoma, że Gazprom to nie zwyczajna i obliczalna firma, którą obowiązują żelazne reguły podaży i popytu, lecz narzędzie polityczne Kremla. W międzyczasie do europejskiego słownika politycznego weszły też takie pojęcia jak: bezpieczeństwo energetyczne czy wspólna polityka wschodnia UE. To wszystko także jest dziełem Gerharda Schroedera, choć raczej przez niego niezamierzone.