Sławoj Žižek zdążył już wydać książkę o skutkach pandemii. Słoweński filozof – sięgając po popkulturę, jak to ma w zwyczaju – porównuje cios, który koronawirus zadał globalnemu kapitalizmowi, do ostatniej sceny filmu "Kill Bill”. "Pięć Punktów Dłoni Rozsadzających Serce” to mityczny, najgroźniejszy cios w sztukach walk – pięć uderzeń, każdy palec w inny punkt ciała przeciwnika. Gdy ten wykona pięć kroków, jego serce eksploduje. Žižka fascynuje czas między uderzeniem a momentem śmierci. Zaatakowany może jeszcze odbyć spokojną i miłą rozmowę, ale ma świadomość, że gdy tylko ruszy, umrze. Zdaniem Žižka tak samo jest z globalnym kapitalizmem, który prze na oparach. Czy rzeczywiście obecny kryzys to już cios ostateczny? A może status quo utrzyma się do następnego załamania? Czy będziemy się temu biernie przyglądać?
W pułapce braku alternatywy
Krytyka systemu społeczno-ekonomicznego, w którym żyjemy, narasta od dawna, a już szczególnie po krachu finansowym sprzed ponad dekady. Coraz trudniej ignorować nieuwzględniane wcześniej w bilansie koszty: klimatyczne, społeczne (choćby rosnące nierówności), a nawet gospodarcze. System ten bywa nazywany neoliberalizmem, by wskazać, że liberalizm liberalizmowi nierówny. Ten, w którym żyjemy, inspirował się takimi przekonaniami, jak to, że społeczeństwo nie istnieje, że niespętany żadnymi (poza zyskiem) zobowiązaniami wolny rynek jest najmądrzejszą formą rządów, że biedniejszym wystarczy to, co skapnie ze stołu najbogatszych oraz że chciwość leży w naturze człowieka. Sukces mierzy się w nim wzrostem PKB, czyli produkcji, a nie dobrostanem ludzi czy odpornością ekosystemów. Do pełnego obrazu dodać należy deregulację rynków finansowych, które uwolniły się od odpowiedzialności społecznej, systemów podatkowych czy prawa pracy i zyskały status wyroczni, z którymi muszą się liczyć rządy i społeczeństwa.
Rynkowy fundamentalizm głosi, że nie jest poglądem jak inne, lecz samym zdrowym rozsądkiem. Że nie wynika z interesów czy preferowanych wartości, lecz jest neutralną prawdą o prostych mechanizmach rządzących światem. Skoro wolny rynek ma w tej quasi-religii status wszechwiedzącego boga, to nie pozostaje nic innego niż zdać się na niego. Wynikałoby z tego, że to nie człowiek konstruuje systemy gospodarczo-ekonomiczne zgodnie z potrzebami i duchem czasu, lecz że dotarliśmy w końcu do liberalnego raju, który będzie trwał niezmieniany po wsze czasy. Wyświechtanym symbolem tego sposobu myślenia stała się diagnoza, że historia się skończyła i niczego lepszego ludzkość nie wymyśli. Jeśli nie liberalizm, to czeka nas „komuna”. W straumatyzowanej przez dwa totalitaryzmy Europie, a szczególnie w rozczarowanej lewicowym autorytaryzmem Polsce, taka antyutopijna diagnoza padała na podatny grunt. Na marginesie warto zwrócić uwagę, że mainstreamowe amerykańskie kino od dekad produkuje fantastyczne dystopie, które zniechęcają widzów do zmian. Według nich po upadku naszego świata nastaje albo brutalny chaos, albo autorytarny (cyfrowy) porządek. Deficytowym towarem pozostają utopie o lepszym świecie.
Reklama