Jesteśmy zamknięci. Zamknięci w domach w Konstancinie, w M2 na Ursynowie, w kamienicach w Łodzi, oficynach w Wałbrzychu, apartamentach z widokiem na Central Park, mieszkankach z widokiem na studnię w Rzymie, w slumsach w New Delhi. Zamknięci z dziewczyną, mężem; z dziećmi, jednym, dwójką, trójką; zamknięci z psem, kotem, dwoma, pięcioma i chomikiem; jesteśmy zamknięci sami. Jakże zróżnicowana jest nasza armia zamkniętych. Wręcz prosimy się o grupowe zdjęcie do broszury reklamującej Ziemię – czarni, biali, brązowi, grubi, chudzi, biedni i bogaci. Niestety, zdjęcie musi poczekać; nie możemy chwilowo opuścić domów. Jedno, co możemy, to śnić – i wielu z nas śni. Nie możemy działać, ale śnimy z rozmachem. O Wielkiej Rewolucji, która nastąpi, kiedy nas wypuszczą.
Co to za rewolucja? Ogromna, systemowa. Lewicowa, antykapitalistyczna. Weszliśmy do domów w czasach triumfującego neoliberalizmu, szalonych nierówności społecznych, globalizacji, która zdziczała oraz osobistej alienacji od pracy i od naszych wspólnot; chcemy z nich wyjść na świat redystrybucji, podatku majątkowego, zdrowego lokalizmu, sprawnych usług publicznych i głębszych relacji międzyludzkich – a kto wie, może i ekologicznej równowagi.
Być może rewolucja nadejdzie. Ale jeśli tak się stanie, będzie wyglądać inaczej, niż tego pragnęliśmy. A w samym środku nowego systemu najprawdopodobniej będzie czekać na nas niespodzianka: próżnia; emocjonalna pustka.
Będzie to bowiem rewolucja, którą prześnimy. A może raczej: przechorujemy.
Wirus wiodący lud na barykady
Może nie są państwo przekonani, że w COVID-19 widzimy nowego Che, a przynajmniej Roosevelta. Przecież pandemia jest zjawiskiem tragicznym; niesie ze sobą śmierć i rozpad – czy naprawdę pokładamy w niej takie nadzieje? Ależ owszem, tak; śnimy o koronawirusowej rewolucji. Na całym świecie się o tym mówi – wystarczy posłuchać.
Weźmy choćby znienawidzone nierówności społeczne. W „The New York Times” profesor Uniwersytetu Stanforda Walter Scheidel dzieli się nadzieją na progresywną zmianę, pisząc artykuł „Why the Wealthy Fear Pandemics” („Dlaczego bogaci boją się pandemii”). Bogaci boją się pandemii mianowicie dlatego, że mają one brzydki zwyczaj wywracania porządku społecznego do góry nogami. Przykład historyczny: kiedy w 1347 r. szczury przywlekły dżumę do Europy, ogromne masy ludzi zmarły, co spowodowało brak rąk do pracy. Przytaczany przez Scheidela anonimowy kronikarz angielski ujął to następująco: „Taki wielki nastąpił brak pracowników, że warstwy niskie zadarły nosy w górę i ledwo można było je przekonać do pracy dla panów nawet za potrójne stawki”. Właściciele ziemscy w Anglii wpłynęli więc na Koronę, by zobowiązała pracowników do pracy za normalne pieniądze, ale ci niewiele sobie z tego robili i nadal żądali wysokich wynagrodzeń. I tak właśnie pandemia może zmienić równowagę klasowych sił. Dynamika władzy i wpływu dzięki zarazie zmieniła się dość radykalnie, nawet jeśli „roszczeniowych” chłopów ciągano potem po sądach.
O podobnym mechanizmie pisze też „The Guardian”, piórem Richarda Powera Sayeeda, autora książki o klęsce lewicowych dążeń w Wielkiej Brytanii „1997: The Future that Never Happened” („1997: Przyszłość, która się nie wydarzyła”). Rewolty chłopskie, twierdzi on, zdarzały się zawsze, ale dopiero Czarna Śmierć spowodowała, że stały się skuteczne. Między 1350 a 1400 r. płace w rolnictwie wzrosły o 50 proc. dla mężczyzn i o 100 proc. dla kobiet. A opłaty za ziemię zaczęto płacić gotówką, a nie pracą, co pokazuje, jak wielu ludzi zdołało się wyzwolić spod władzy panów. Parę wieków później zaś, w świecie tuż sprzed Olivera Twista, w którym klasy niższe tłoczyły się w miastach, przymierając głodem, pandemia, w postaci hiszpańskiej grypy, znów wywróciła stolik – a przynajmniej mocno nim zachybotała. To właśnie jej mroczne żniwo, według Sayeeda i wielu innych badaczy, stworzyło podwaliny dla europejskiego państwa opiekuńczego.