Mimo że obaj kandydaci na prezydenta przekonują dzisiaj, że wzięli udział w debacie, to do bezpośredniego starcia pretendentów nie doszło. Niezależnie od tego, czy rozstrzygają one o wyniku wyborów czy też nie, telewizyjne debaty – w postaci bezpośredniej wymiany poglądów – zdobyły sobie na tyle istotne miejsce w świecie demokracji, że bez nich kampanie wyborcze wydają się wybrakowane. I chociaż dzisiaj media społecznościowe dostarczają kandydatom wiele możliwości zaprezentowania się wyborcom, starcie z kontrkandydatem w bezpośredniej debacie pozostaje ukoronowaniem kampanii wyborczej. W 60. rocznicę pierwszej telewizyjnej debaty przyglądamy się temu, jak debaty zmieniły politykę w Polsce oraz w ich ojczyźnie – Stanach Zjednoczonych.
Dyskusja, czyli co
Christopher Lasch, niegdyś guru myśli konserwatywnej, a dziś idol umiarkowanej lewicy, napisał, że Ameryka traci umiejętność dyskusji, już w 1994 r. (w zbiorze esejów "Bunt elit"). Dziś wydaje się, że nie tylko proces jest o wiele bardziej zaawansowany, lecz także rozlewa się coraz szerzej. Również na Polskę. "Demokracji potrzebna jest ożywiona debata publiczna, a nie tylko informacja. To znaczy informacja też jest potrzebna, ale tylko taka, której potrzeba wyrasta z dyskusji. Nie wiemy, czego nam potrzeba, dopóki nie postawimy właściwych pytań, a odkryć właściwe pytania możemy jedynie wtedy, gdy nasze poglądy na temat świata poddamy testowi publicznej debaty” – pisał Lasch. Zwracał też uwagę, że przeniesienie debat z prasy do telewizji i wynikające z tego przyspieszenie jej tempa nieodwracalnie zmieniło reguły gry. "Dziennikarze zadają pytania – głównie dość prozaiczne i do przewidzenia; naciskają na kandydatów, by udzielali szybkich odpowiedzi, rezerwując sobie prawo do wtrętów i ucinania wypowiedzi kandydatów, gdyby dziennikarz odniósł wrażenie, że wykraczają oni poza zadany temat” – twierdził. A kandydaci w takich pojedynkach muszą promieniować pewnością siebie i zdecydowaniem. W telewizji walczy się na telegeniczność, a nie na argumenty.
Reklama