Trumpowi odebrano megafon” – oznajmił nieco triumfalnie tygodnik „The Economist” w reakcji na zablokowanie profili odchodzącego prezydenta USA przez największe portale społecznościowe. W reakcji na szturm prawicowych radykałów na Kapitol Twitter zamroził nawet konta kilku sojuszników Trumpa, m.in. Michaela Flynna, byłego doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego. Ostatnim zdjęciem zamieszczonym przez gospodarza Białego Domu na Instagramie jest baner zachęcający do udziału 6 stycznia w marszu pod hasłem „Save America” (Ocalić Amerykę). Zebrał on ponad pół miliona polubień. Bez wątpienia swoimi wpisami w mediach społecznościowych Trump przyczynił się do zaognienia nastrojów społecznych i podkopał zaufanie do wyników głosowania. Pytanie tylko, czy to giganci cyfrowi powinni decydować, kto może się komunikować ze swoimi zwolennikami, a kto nie. Bezrefleksyjne oddanie tak dużej władzy prywatnym podmiotom nad publiczną debatą może w przyszłości mieć jeszcze gorsze skutki niż niedawne zamieszki w Waszyngtonie.
Operatorzy infrastruktury
Mógłby ktoś zauważyć, że to nie pierwszy raz, gdy Trump pada ofiarą tak rażącej cenzury. W listopadzie ubiegłego roku głośno było o tym, że niektóre stacje telewizyjne przerwały wystąpienie prezydenta, kiedy bez żadnych dowodów zaczął opowiadać, że doszło do fałszerstw wyborczych. Nawet bezwarunkowo lojalnej wobec niego (przynajmniej do niedawna) stacji Fox News zdarzyło się nagle przerwać transmisję konferencji prasowej rzeczniczki Białego Domu Kayleigh McEnany, gdy ta de facto oskarżyła sztab Joego Bidena o oszustwa przy urnach. „Nie mogę tego dalej spokojnie pokazywać” – stwierdził prowadzący program Neil Cavuto. Stacje telewizyjne to jednak media, które są odpowiedzialne za pokazywane treści. Obowiązkiem dziennikarzy j...