"Inni przynoszą mi problemy, on przynosi rozwiązania" - powiedziała kiedyś Margaret Thatcher o swoim ulubionym ministrze lordzie Davidzie Youngu. Takich ludzi po prostu się lubi. Podobnie jest z Platformą Obywatelską i Polakami: nie wgłębiając się w przesadną debatę o możliwościach i ograniczeniach rzeczywistości, partia ta obiecała rodakom normalność i jak powiedział wczoraj wicepremier Grzegorz Schetyna "robi to intensywnie przez ostatni rok". Co więcej, robi dość sprawnie, uważnie wypatrując zagrożeń, a jeśli się pojawiają, stara się usuwać je odpowiednio wcześniej. Miał być spokój i jest spokój. A jeśli nie ma - jak w sprawie stoczni - to winni są wyraźnie wskazani. To poprzednicy z PiS i SLD.
Tak zapewne miało być także w przypadku operacji w Polskim Związku Piłki Nożnej. Przez dziesięć miesięcy trwała kulturalna, choć stanowcza presja na zmianę władz piłkarskiego związku, a konkretnie na odejście Michała Listkiewicza. A na pięć minut przed dwunastą, czyli przed zgłoszeniem kandydatów na nowego prezesa, miał się odbyć kolejny blitzkrieg. Błyskawiczny wniosek do Trybunału Arbitrażowego przy PKOl i osadzenie kuratora w PZPN. A potem szybkie czyszczenie i wreszcie koniec patologii. Słowem, rząd po raz kolejny chciał nam przynieść proste rozwiązanie skomplikowanego problemu. Nie udało się.
Problem stał się jeszcze większy, blitzkrieg zamienił się w wyniszczającą wojnę pozycyjną. Po raz pierwszy operacja rozpoczęta samodzielnie przez ekipę Donalda Tuska potoczyła się nie tak, jak planowano, grożąc przy tym realnymi stratami - dla premiera i dla jego partii. Także dla sprawy, jaką jest wyczyszczenie bagna polskiej piłki, ale tak, byśmy nie wylecieli z rozgrywek międzynarodowych i nie stracili organizacji EURO 2012. W tym momencie temat kuratora w PZPN stał się także sprawą polityczną. I szerzej - testem determinacji premiera i jego ludzi. Ufne w swoją siłę UEFA i FIFA powiedziały im "sprawdzamy". Premier Tusk wyzwanie przyjął.
Politycy PO błyskawicznie uderzyli w tony narodowej dumy i oporu, bo jak mówił Stefan Niesiołowski, "Polsce nie stawia się ultimatum". Wicepremier Schetyna zaś pociesza, że wykluczenie nas z eliminacji do mundialu to "strachy na lachy". Jak jest naprawdę, dowiemy się dziś w południe, kiedy mija termin ultimatum żądającego odwołania kuratora FIFA. Ale dowiemy się też czegoś istotnego o jednym z najważniejszych polskich polityków. Jeśli FIFA się wycofa, premier Tusk udowodni, że on i jego ekipa potrafią grać w najbardziej nawet skomplikowanej rozgrywce i umieją trzymać nerwy na wodzy.
Jeżeli pójdzie w zaparte i naprawdę trzeba będzie zapłacić cenę walkoweru w eliminacjach mistrzostw świata, to przed Tuskiem będą dwa wyjścia: wycofać się, potwierdzając zarzuty opozycji o charyzmie miękkiej jak masło. Albo trwać przy swoim i udowodnić, że normalność nie oznacza słabości. Tu też bez złudzeń: wielu tak dotychczas zachwyconych jego determinacją rzuci mu się do szyi, by wyciągać żyłkę po żyłce. Pochwały zostaną zastąpione narzekaniem na nieudolność. Cena może być naprawdę duża, straty realne.
Co wtedy zrobi premier? Jak wybrnie? Jak zareaguje? Patrzmy uważnie, to będzie najważniejszy od wyborów, choć tak niespodziewany, test szefa rządu.