Odnoszę wrażenie, że mocna pozycja Kazimierza Marcinkiewicza, Włodzimierza Cimoszewicza i Radka Sikorskiego to właśnie skutek wyrwania kilku procent poparcia szefowi rządu. Lechowi Kaczyńskiemu to nie pomogło - okazał się w prezydenckich preferencjach dopiero piąty - ale też pomóc nie mogło.
A przecież prezydent Kaczyński wykonał kolosalny wysiłek, prezentując się nam w ostatnich dniach jako człowiek uśmiechnięty, dowcipny, życzliwy, nawet specjalnie nierozdrażniony brakiem rządowego samolotu. Tylko że nikt w tę przemianę nie uwierzył. Sama patrzyłam zdumiona na ten radykalny wizerunkowy zwrot. I żeby było jasne: kibicuję panu prezydentowi w tej przemianie. Głowie państwa nie powinny puszczać nerwy. Głowa państwa powinna wzbudzać szacunek i sympatię. Ale naprawdę nie potrzeba było trzech lat konfrontacyjnej prezydentury i wytężonej pracy spin doktorów, żeby dojść do konkluzji, że ludzie wolą ludzi sympatycznych od obrażalskich. Wszystkie okołobrukselskie uśmiechy i poklepywanie po plecach były precyzyjnie wyreżyserowane i nie dało się tego ukryć. Poczuliśmy się po prostu jak w politycznym teatrze - czyli jak zwykle.
Zbyt świeżo jednak mamy w pamięci spektakle sprzed miesiąca, dwóch i dwudziestu. Spektakle nieco gorszej jakości, z rolą Lecha Kaczyńskiego jako szwarccharakteru. Wbrew oczekiwaniom speców od politycznego marketingu wyborcy nie mają aż tak krótkiej pamięci, by trzy migawki z europejskiego szczytu mogły tamten wizerunek wymazać. Jeśli nawet stracił na naszej sympatii premier, to nie przerzuciliśmy tych uczuć na prezydenta. Nikt go nawet specjalnie nie żałował, bo w końcu wplątał się w brukselską awanturę na własne życzenie.
Przed Lechem Kaczyńskim długa i niewdzięczna droga do prezydenckich wyborów. Nie wierzę w zapewnienia, że tej decyzji jeszcze nie podjął. Podjął ją już dawno, a zaprezentowany nowy wizerunek tylko potwierdza wejście na tę drogę. Szanse w walce o drugą kadencję ma jednak niewielkie. Od trzech lat patrzymy, jak Lech Kaczyński radzi sobie na polu krajowym i szczerze mówiąc, ze świecą szukać śladów zapowiadanej rewolucji, rozbicia układu, budowy nowej jakości itp. Musiałoby się więc w ciągu tych dwóch nadchodzących lat wydarzyć coś naprawdę spektakularnego, jakiś - nie daj Bóg - poważny kryzys w polityce międzynarodowej, żeby obecny prezydent mógł odegrać rolę męża opatrznościowego. Uśmiech zaś to za mało. Uśmiech powinien być dla niego normą. Nie dostanie zań dodatkowych punktów poparcia, a jedynie może zneutralizować jedną z podstaw do krytyki.
Ale to wcale nieoptymistyczna prognoza dla Donalda Tuska. Dla niego te dwa lata będą jeszcze trudniejsze. Na dłuższą metę sprawowanie władzy zużywa i Donald Tusk chyba powoli zaczyna czuć nadchodzący kryzys. O miodowym miesiącu i oddechach ulgi po wygranej Platformy sprzed roku nikt już nie pamięta. Opinia publiczna dziś oczekuje sprawnych rządów, a kolejne przegrane potyczki - z PZPN czy prezydentem w Brukseli - oczekiwania te czynią jeszcze bardziej niecierpliwymi. Czas działa na niekorzyść premiera i myślę, że marne 23 proc. poparcia - po wielu miesiącach obnoszenia się ze słupkami w wysokości 40 proc. - również jego samego cokolwiek rozczarowują.