Umawiające się Strony będą kształtować swoje stosunki w duchu dobrego sąsiedztwa i przyjaźni. Dążą do ścisłej pokojowej i partnerskiej współpracy we wszystkich dziedzinach – mówił artykuł 1, umieszczony w Traktacie o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy, który podpisano w Bonn 17 czerwca 1991 r.

Reklama

Czytając po trzydziestu latach ów dokument, można zachodzić w głowę, jak to możliwe, że biedna, ocierająca się o bankructwo Polska mogła wynegocjować traktat dający jej wobec Republiki Federalnej Niemiec partnerską pozycję. Dziś wielokrotnie bogatsza, imponująca swym rozwojem gospodarczym III RP, o czymś analogicznym może jedynie pomarzyć.

Na trzydziestą rocznicę do Warszawy na kilka godzi pofatygował się jedynie prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier, którego rola w ustroju politycznym RFN sprowadza się do przysłowiowego: składania wieńców i przypinania orderów. Kanclerz Angela Merkel ponoć odrzuciła propozycję spotkania, jaką otrzymała od premiera Mateusza Morawieckiego. Wedle doniesień "Gazety Wyborczej" (powołującej się na niemieckie źródło dyplomatyczne) "powodami mają być spór o Nord Stream 2, budowa elektrowni atomowych w Polsce, a nawet sytuacja na Ukrainie”. Strona niemiecka ponoć odmówiła też organizacji polsko-niemieckiej konsultacji międzyrządowych w Berlinie. Jednak nasz rząd, ustami wiceszefa MSZ Szymona Szynkowskiego vel Sęk wszystkiemu zaprzeczył.

Z punktu widzenia interesów Polski lepiej, żeby bliższy prawdy okazał w swym komunikacie wiceminister spraw zagranicznych. Wówczas okazałby się fejkiem nie tylko dyplomatyczny despekt wobec władz III RP (w wolnym tłumaczeniu, to takie małe spoliczkowanie, ale nie siarczyste), ale też hurtowe nadwyrężenie różnych artykułów właśnie fetowanego traktatu.

Reklama

Dla przykładu artykuł 3 mówi o przeprowadzaniu: "regularnych konsultacji" nakazując, by szefowie rządów RFN oraz III RP spotykali się "co najmniej raz do roku", a ministrowie utrzymywali "regularne kontakty". To tak a propos rzekomej odmowy.

Co do innych, bardziej namacalnych faktów, to ukończenia Nord Stream 2 można odnieść do artykułu 7. Nakazuje on, iż: "W przypadku powstania sytuacji, która zdaniem jednej z Umawiających się Stron stanowi zagrożenie lub naruszenie pokoju albo może wywołać niebezpieczne międzynarodowe powikłania, umawiające się Strony nawiążą ze sobą niezwłocznie kontakt oraz będą starały się uzgodnić swe stanowiska i osiągnąć porozumienie co do właściwych środków, aby poprawić lub opanować tę sytuację”.

Natomiast w odniesieniu do niechęci Berlina wobec budowy na terytorium Polski elektrowni atomowej, artykuł 2 podkreśla, iż obie strony traktatu "zobowiązują się wzajemnie do bezwzględnego poszanowania ich suwerenności".

Reklama

Oczywiście między tym, co mówi dokument, a polityczną praktyką może zajść zasadnicza różnica, zwłaszcza po upływie tylu lat. Spojrzenie w przeszłość pokazuje, że nawet jeśli kanclerz Merkel nie uchyliła się od spotkania z premierem Morawickim, jest już ona ogromna. Po prostu partnerstwo zapisane w traktacie stopniowo stało się fikcją. Cały paradoks odpowiedzi na pytanie – czemu do tego doszło, polega na tym, iż największą siłą III RP okazywały się jej słabości.

Na początku lat 90. w oczach Zachodu Polska była krajem nieobliczalnym. Strach, że jednoczące się Niemcy mogą upomnieć o ziemie utracone na wschodzie powodował, że rząd Tadeusza Mazowieckiego nie domagał się wycofania z polskiego terytorium garnizonów Armii Radzieckiej. Gdy z kolei rozpadał się ZSRR, prezydent Lech Wałęsa mówił zachodnim dziennikarzom, że jeśli Europa nie zaoferuje znaczącej pomocy, to Polacy "ustawią szpaler" i puszczą miliony uciekinierów z Rosji, Ukrainy, Białorusi za Odrę. Z Berlina III RP wyglądała na państwo balansujące między bankructwem, anarchią, a nawet wojną domową. Niezdolne stać się bezpiecznym buforem między bogatymi Niemcami, a przerażająco niestabilnym oraz biednym Wschodem.

Na dokładkę Warszawa mogła przeszkadzać w procesie zjednoczenia Niemiec. Traktat o dobrym sąsiedztwie okazał się bardzo hojną ofertą, rozwiązującą stopniowo wszystkie problemy. Dawał Polakom gwarancje bezpieczeństwa wraz z obietnicą, iż RFN uczyni co w jego mocy, żeby Polska stała się członkiem przyszłej Unii Europejskiej. Oferował też możliwości rozwijania wzajemnych relacji: ekonomicznych, kulturalnych, naukowych. Korzyści były wielkie i obustronne. Wejście Polski do UE przebiegło niemal w ekspresowym tempie. Wkrótce też Niemcy stały się głównym partnerem gospodarczym III RP (dziś wzajemne obroty handlowe dają imponującą kwotę 120 mld euro rocznie). To na polską gospodarkę zadziałało niczym wielki lewar, pchający ją cały czas w górę.

Z kolei RFN zyskała po wschodniej stronie Odry stabilne państwo, które stało się nie tylko jednym z największych konsumentów niemieckich produktów w świecie, ale też miejscem ulokowania inwestycji ponad 7 tys. spółek z kapitałem niemieckim. To one wraz z polskimi firmami są kluczowymi wykonawcami komponentów, które odbierają zaawansowane technologicznie koncerny w RFN. Na marginesie, wśród kłopotów, jakie polski rząd nieraz miewał z Komisją Europejską nigdy nie znalazły się te związane ze Specjalnymi Strefami Ekonomicznymi. Choć miały one - wedle pierwotnych założeń KE - zostać zlikwidowane w pierwszej dekadzie XXI w. Rejestrujący na ich terenie swe firmy inwestorzy otrzymują zwolnienie z koniczności opłacania podatku dochodowego CIT lub PIT "od dochodu uzyskanego z działalności określonej w uzyskanym zezwoleniu". Strefy mają się do dziś znakomicie i zupełnie przypadkiem dominują w nich firmy niemieckie.

Z drugiej strony Polska uniknęła deindustrializacji, która dotknęła Francję i całe południe Europy. Dzięki temu dziś jest jednym z najbardziej uprzemysłowionych krajów Starego Kontynentu.

Za sprawą bliskiej kooperacji z Niemcami, jaką wytyczył traktat o dobrym sąsiedztwie, III RP niepomiernie się wzbogaciła. Jednak zniknięcie dawnych słabości sprawiło, że Berlin coraz mniej się liczył ze zdaniem Warszawy.

To, że Radosław Sikorski, będąc w 2006 r. w rządzie Prawa i Sprawiedliwości szefem MON, plany budowy Nord Stream przyrównał do paktu Ribbentrop-Mołotow, na nikim w Berlinie nie zrobiło większego wrażenia. Gdy w 2014 r. Rosja anektowała Krym i wznieciła wojnę w Donbasie, kanclerz Merkel zdecydowanym ruchem odsunęła Warszawę od bezpośredniej możliwości wywierania wpływu na politykę Unii wobec konfliktu. W utworzonej wówczas normandzkiej czwórce negocjacje prowadzili przedstawiciele: Niemiec, Francji, Rosji i Ukrainy. Tu z kolei kłaniał się artykuł 6. traktatu, mówiący o konieczności bliskiej współpracy Polski i Niemiec "w zmieniających się warunkach politycznych i militarnych w Europie" zobowiązujący strony "aby wykorzystać pojawiające się nowe możliwości podejmowania wspólnych wysiłków w dziedzinie bezpieczeństwa". Takie przykłady odnoszące do traktatu, który wprawdzie nadal obowiązuje, lecz w praktyce ma znaczenie coraz bardziej muzealne, można mnożyć. Acz zamiast tego warto przyjrzeć się sednu problemu.

Otóż, gdy znikały dawne instrumenty (wynikające ze słabości), dające możność wywierania wpływu na politykę Niemiec, kolejne rządy w Warszawie nie uczyniły niczego, żeby zastąpić je nowymi. Bliski sojusz z USA trudno nazwać instrumentem, ponieważ opierał się na dobrej woli i strategicznych koncepcjach Waszyngtonu. W rękach Warszawy nie spoczęły żadne możliwości skutecznego wpływania na decyzje Amerykanów. Jak łatwo strategia może się zmienić doświadczono za czasów prezydentury Obamy i nie wyciągnięto z tego znaczących wniosków.

Właściwie ostatnim instrumentem, jaki pozostawał do dyspozycji polskiego rządu była reputacja unijnego prymusa. Niewiele nim się dawało zdziałać w przypadku ważniejszych spaw (patrz konflikt na Ukrainie), lecz przynajmniej zachodnie, liberalne media kochały Polskę. Ów ostatni atut znikł za sprawą determinacji Jarosława Kaczyńskiego, by przebudować polskie państwo. Ale po sześciu latach przebudowy nie widać, by było w czymś sprawniejsze, czy mocniejsze. Za to stało się ulubionym "chłopcem do bicia" i na Zachodzie, i na Wschodzie. W Unii oraz USA, jeśli cokolwiek skojarzy się z brakiem demokracji, czy populizmem jednym tchem wymienia reżymy: Erdogana, Putina i Kaczyńskiego, dorzucając jeszcze Orbana. Przy czym tych dwóch pierwszych nadal przyjmuje na salonach i traktuje z respektem, bo wszyscy wiedzą, że Rosja oraz Turcja zawsze mogą zacząć być mniej uprzejme. Natomiast, co do Polski ma się pewność, że nic nie może, więc się po niej jeździ, niczym po burej kobyle. Na pytanie czemu więc Niemcy jej nie traktują po partnersku, odpowiedź jest najprostsza – ponieważ nie muszą. Nic też nie wskazuje na to, żeby w dającej się przewidzieć przyszłości musiały, czy też nawet chciały. Zwłaszcza, jeśli Warszawa całkiem wyrzeka się tworzenia instrumentów przydatnych do wywierania wpływu na sąsiednie państwo.

Na pytanie, jakież to one są, odpowiedzieć można łatwo, patrząc na politykę RFN wobec bliższej i dalszej zagranicy oraz towarzyszące temu jojczenie prorządowych mediów w III RP. Oto Niemcy stworzyły całą sieć fundacji i instytutów oferujących: granty, wymiany naukowe oraz stypendia, z których korzystają polscy: naukowcy, studenci, dziennikarze, twórcy kultury, działacze społeczni, fundacje, etc. To delikatnie kształtuje spojrzenie elit. Polskę od dawna stać finansowo na podobne programy skierowane choćby do młodych Niemców. Zamiast tego wybiera się jojczenie. Publiczna Deutsche Welle (DW) sukcesywnie rozbudowuje w Internecie polskojęzyczny serwis informacyjny. Zgodnie z Traktatem Polska ma prawo budowania kanałów informacyjnych skierowanych do Niemców. Zamiast tego mamy jojczenie. Inna sprawa, że w takiej redakcji zamiast krewnych i znajomych polityków z obozu władzy należałoby zatrudnić profesjonalistów, znających niemieckie realia oraz język. (Może lepiej więc poprzestać na jojczeniu).

Nawet podniesie sprawy reparacji za zniszczenia z czasów II wojny światowej okazało się narzędziem jedynie na użytek wewnętrzny. O podobne odszkodowanie upomina się od dawna Grecja, lecz jakoś nie widać, żeby Warszawa próbował tworzyć z nią wspólny front. Jeszcze większej determinacji wymagałoby szukanie zbliżenia z Francją i innymi, dużymi krajami UE, aby tą drogą próbować podnieść znaczenie Polski. Niestety cała polityka zagraniczna została złożona na ołtarzu obiecywanej "naprawy Rzeczpospolitej". Jeśli idzie o ową naprawę, to na dziś mamy podzielony na wrogie obozy kraj, z dogorywającym sądownictwem, słabą armią i energetyką, której paraliżem zagroził jeden czeski pozew do TSUE. Kraj, któremu nie udało się zabezpieczyć swych newralgicznych punktów (np. Internetu) przed atakami tajnych służb ze Wschodu i co ważniejsze nie zbudował lobby potrafiącego wspierać jego interesy na Zachodzie. Kraj lewitujący sobie między Wschodem a Zachodem, mający na dziś oparcie przede wszystkim we własnej gospodarce, której sukcesów nie potrafi przekuć na znaczenie polityczne. Kraj jeszcze bezpieczny, bo główne konflikty trwają nadal w pewnym oddaleniu od jego granic, ale bez wpływu na cokolwiek, co się poza nimi dzieje. Świętujmy, więc rocznicę Traktatu o dobrym sąsiedztwie, bo miło powspominać czasy, gdy III RP mogła się chwalić w polityce międzynarodowej jakimś namacalnym sukcesem.