"Zwierzęta pełły w tym czasie zagony rzepy. Pracowały pilnie, niemal nie podnosząc wzroku, nie wiedząc, kogo bać się bardziej - świń czy ludzi" – pisał pod koniec "Folwarku zwierzęcego" George Orwell. Trud mieszkańców folwarku przerwała nagła wiadomość, że świnie spotkały się ludźmi. Brzmiała ona szokująco. Przecież codzienna dawka propagandy mówiła zwierzętom, że ci którzy kiedyś nimi rządzili oraz rządzą obecnie, to śmiertelni wrogowie. "Co mogło się dziać tam wewnątrz, gdzie po raz pierwszy zwierzęta i ludzie rozmawiali jak równy z równym? Wszystkie zwierzęta zaczęły skradać się jak najciszej do ogródka przed domem" – opisywał Orwell. Jakież było ich zaskoczenie, kiedy przez okno do pokoju stołowego ujrzały, że dawni i obecni rządzący szampańsko się ze sobą bawią.
Powieść lub raczej przypowieść Orwella to książka aluzyjnie nawiązująca do stalinowskiego Związku Radzieckiego i jego relacji z Zachodem, jednak skojarzenia są tym rodzajem przekleństwa, że stare arcydzieło może nagle zacząć się kojarzyć ze współczesnymi wydarzeniami. Takimi choćby jak pięćdziesiąte urodziny Roberta Mazurka.
Urodziny Mazurka
Pojawiły się na nich reprezentacje prawie wszystkich stronnictw politycznych, zasiadających w parlamencie, włącznie z pamiętającym rządy nieboszczki PZPR (w końcu był jej działaczem od 1982 r.) Markiem Dyduchem. Co znamienne, następnego dnia po imprezie kac odczuwali jedynie politycy Platformy Obywatelskiej i to tak mocny, że dwaj jej wiceprzewodniczący: Borys Budka i Tomasz Siemoniak oddali się do dyspozycji ponoć znów rozwścieczonego (gdy był premierem każdemu kryzysowi towarzyszyło prasowe doniesienia pt. „Donek się wściekł”) Donalda Tuska.
W tym wypadku trudno się dziwić politykowi pełniącemu obowiązki szefa PO. Zaledwie kilka dni wcześniej zainicjował ryzykowny manewr zmiany wizerunku partii, która po sześciu latach dryfowania w stronę obyczajowego liberalizmu i antyklerykalizmu, po jednej konwencji znów stała się umiarkowanie konserwatywną chadecją. Wolta logiczna, bo w Polsce wedle danych GUS prawie 33 mln Polaków zostało ochrzczonych w Kościele katolickim. Nawet jeśli od dawna spora część z nich nie uczęszcza na msze, to obietnicę „piłowania katolików” mogliby wziąć do siebie. Zaś partia marząca o jak najszerszym elektoracie musi obiecywać najliczniejszym grupom wyborczym coś zdecydowanie milszego od marginalizacji i wykluczenia. Tyle tylko, że oni muszą jej jeszcze uwierzyć. Co oznacza konieczność starannego dbania o swą wiarygodność. I tu pojawia się kłopot z pułapką własnego autorstwa.
Opozycja niezłomna
Od objęcia rządów przez Zjednoczoną Prawicę przywódcy Platformy wraz ze sprzyjającymi jej mediami i wianuszkiem organizacji obywatelskich kreowali ją na opozycję niezłomną. Tak niezłomną, że bardziej już się nie da. Szczytowym punktem tego procesu było wystąpienie programowe Donalda Tuska, z początku lipca, gdy ponownie przejmował stery swojej partii. Obecny obóz władzy określił słowami: „musi do nas dotrzeć, że to jest to zło, gdzie nie trzeba żadnego, ale, żeby wytoczyć temu złu walkę absolutnie na serio, na sto procent, od rana do wieczora”. Tak zaoferował wyborcom najprostszy i najbardziej zrozumiały sposób widzenia świata. Nota bene badacze starożytności twierdzą, iż wymyślił go - lub kto woli odkrył - twórca pierwszej religii monoteistycznej Zaratusztra podczas medytacji na szczycie wygasłego wulkanu Sabalan. Gdy wrócił między ludzi zaczął nauczać, że stwórca świata dobry bóg Ahura Mazda toczy nieustanny bój o swe dzieło i ludzi ze złym, niszczycielskim Arymane. Walka dobra ze złem potrwa aż do nadejścia kresu czasów, gdy dobro wygra, a Ahura Mazda osądzi wszystkich ludzi za ich uczynki. Zaratusztra ogłosił to ponad 3 tys. lat temu i trzeba mu oddać, iż do dziś nikt nie stworzył lepszej opowieści dla pozyskiwania wyznawców. Ma ona jedną wadę. Ci, którzy ją głoszą muszą stale świecić osobistym przykładem, co wymaga autodyscypliny i wielu wyrzeczeń.
Od momentu, gdy Tusk nakreślił w Polsce ostateczną mapę walki sił światła i ciemności minęły niecałe trzy miesiące, a zamiast Armagedonu elektorat PO doczekał się urodzin Mazurka. Kto wie, może w trakcie imprezy: Budka, Siemoniak i Neumann zajęli pozycje obronne plecami do ściany, spoglądając spod łba w stronę: Suskiego, Dworczyka, Glińskiego, Szumowskiego i Cymańskiego, z cicha powarkując. Cóż z tego! Walka dobra ze złem nie uznaje kompromisów. Ona wymaga prania się po pyskach. A tegoż na zdjęciach opublikowanych przez jeden z tabloidów zupełnie nie widać. To z kolei podważa wiarygodność całej partii - jako opozycji niezłomnej - w oczach elektoratu. Tak pułapka zastawiona na samego siebie się zatrzasnęła.
PiS bez kaca
Zabawną rzeczą jest, iż wygląda na to, że politycy PiS i jego twardy elektorat po urodzinach Mazurka jakoś nie wykazują symptomów kaca. Choć przecież delegacja Zjednoczonej Prawicy nie tylko nie wtłukła po imprezie delegacji PO, lecz zachodzi uzasadnione podejrzenie, że przedstawiciele wrogich obozów wspólnie raczyli się winem i wódeczką. Być może wybaczenie w tym przypadku następuje atematycznie na widok straszliwej konfuzji drugiej strony. Satysfakcja z tego okazuje się mocniejsza od poczucia bycia zdradzonym. Zresztą w tym momencie szefostwo Prawa i Sprawiedliwości ma ważniejsze problemy na głowie, a ściślej mówiąc szyi. Pętle, jakie samo sobie założyło, znów zacisnęły się trochę mocniej. W sumie są to historie równie absurdalne jak urodziny Mazurka, na które można było po postu nie pójść, lub też szybko i dyskretnie z nich się ulotnić.
Polski rząd wcale nie musiał kontaktów z krajami UE wyjąć z kompetencji MSZ, tworząc osobny pion w Kancelarii Premiera i oddając w ręce ministra do spraw Unii Europejskiej. Efektem czego jest bałagan i konflikt kompetencyjny nie do ogarnięcia. Przez co zabrakło zdecydowanych reakcji na skargi Czechów pod adresem Elektrowni Turów. Chwilowy koszt to pół miliona euro dziennie kary nałożonej przez TSUE. Ale może być jeszcze drożej, bo zyskawszy olbrzymią przewagę na polu negocjacyjnym nad nieudolnymi Polakami, Praga bezlitośnie ją wykorzystuje.
W tym samym czasie prezes PiS nie musiał nakazać podwładnym wszcząć działań zmierzających do zmuszenia amerykańskiego koncernu Discovery, by odsprzedał większościowe udziały w TVN. Pół biedy, że codzienne relacje z USA przybrały temperaturę zamarzniętej wody. Gorzej, że każda waszyngtońska administracja czerpie inspiracje z dekad doświadczeń w wywieraniu skutecznej presji na kraje szkodzące gospodarczym interesom Ameryki. Robi się to konsekwentnie i na każdym, dostępnym polu. Przy okazji zapraszając do współpracy sojuszników. Tu naturalnym sojusznikiem USA jest Bruksela i Komisja Europejska, podkręcająca presję w kwestii reformy sądownictwa w Polsce. Żebyż owa „reforma” przyniosła jeszcze jakiekolwiek pozytywne efekty. Tymczasem całe dzieło Zbigniewa Ziobro da się już opisać dwoma słowami – bałagan i bezwład.
Tak oto założywszy sobie na szyję kilka pętli kierownictwo PiS dorzuca właśnie kolejną w postaci narracji o obronie Polski przed „brukselską okupacją”. Szumnym deklaracjom towarzyszą zapowiedzi drastycznych podwyżek cen prądu, bo walcząc z okupantem jakoś nie udało się obronić polskiej, energetyki opartej na węglu przed narzuconą przez Unię energetyczną transformacją. Ciekawe zatem, jak będzie wyglądała w oczach elektoratu wiarygodność narracji pt. „walka o niepodległość”, kiedy nadejdzie pora odwrotu na kolejnych frontach, poczynając od reformy sądownictwa. Czy aby nadciągający kac nie okaże nieporównywalnie większy niż ten jaki Platformie zafundował Robert Mazurek. Skołatani kolejnymi kryzysami oraz poczuciem rosnącego zagrożenia obywatele już i tak z coraz mniejszą życzliwością spoglądają na reprezentującą ich klasę polityczną. A gdy oglądają zdjęcia z jej imprez, skojarzenia zmierzają w stronę „Folwarku zwierzęcego”, kiedy to bezradne zwierzęta, kryjąc się pod oknem pokoju stołowego: „patrzyły to na świnię, to na człowieka, potem znów na świnię i na człowieka, ale nikt już nie mógł się połapać, kto jest kim”.