Pierwszy już jest: postawiony przez prezesa Prawa i Sprawiedliwości zarzut, że Stefan Niesiołowski sypał w 1970 roku w śledztwie w sprawie współtworzonej przez niego niepodległościowej organizacji Ruch, i to już po pierwszym przesłuchaniu. Potem się potoczyło. Niesiołowski zaprzeczył i odpowiedział, że Kaczyńskiemu "nienawiść zalewa mózg".

Reklama

Jak naprawdę wyglądały wydarzenia związane z rozbiciem przez SB Ruchu, opisujemy na stronach politycznych. Ale całe zdarzenie warto analizować także dlatego, że mówi nam więcej o problemach jakości polskiej polityki niż niejeden sążnisty esej.

PROBLEM PIERWSZY - KOSZT PRZYZWOLENIA NA CHAMSTWO

Politycy Platformy zapewne chodzą teraz do Stefana Niesiołowskiego i poklepują go przyjaźnie po ramionach, wspierając w trudnych chwilach. I dobrze. Ale szkoda, że nie poszli do niego także wcześniej, kiedy wicemarszałek Sejmu przekraczał co i rusz kolejne granice ludzkiej i politycznej przyzwoitości. Kiedy wyzywał od najgorszych ludzi PiS, kiedy - jak ostatnio - pozwalał sobie na hańbiące obelgi pod adresem nielubianych dziennikarzy. W tej logice było kwestią czasu, kiedy ktoś - potocznie mówiąc - mu się odwinie. Zrobił to Kaczyński, w niegodnym stylu i ze strasznym zarzutem. Podobnie, czy zdecydowane (jak można było odnieść wrażenie) sugestie o związkach z Rosją, jakie usłyszał marszałek Komorowski pod swoim adresem, naprawdę nie mają według niego związku ze słynnym komentarzem do ostrzelania polskiego prezydenta w Gruzji? Czy coś by się stało, gdyby po prostu przeprosił za stwierdzenie, że snajper musiał być ślepy? Może wtedy przeprosiłby - a powinien - także Kaczyński. Takie rzucane "przy okazji" zarzuty i obelgi to była specjalność Andrzeja Leppera i tak powinno pozostać.

Ale może warto cofnąć się jeszcze wcześniej? Czy to, że na przykład Jacek Kurski mógł w czasie kampanii 2005 i w trakcie kilku kolejnych miesięcy dużo, dużo więcej, niż pozwala przyzwoitość, i ta gdańska, i ta żoliborska, nie ma żadnego znaczenia w kwestii obecnej jakości życia politycznego? Śmiem twierdzić, że ma, i to duże. Podobnie zresztą jak żołnierska mentalność polskich posłów. Skoro wszyscy muszą mówić tak samo jak liderzy, to jedyną dostępną formą aktywności publicznej, zwłaszcza dla osób z drugiego szeregu, jest mówienie jeszcze mocniejsze, swoista licytacja w radykalizmie. Rozsądek w wypowiedziach o przeciwniku nigdy jeszcze nie był tak tani.

PROBLEM DRUGI - AHISTORYCZNOŚĆ

Pamiętacie państwo ten śmiech, gdy młodzi liderzy SLD podpisali się w ogłoszeniach prasowych pod 21 postulatami ze strajku sierpniowego? Ileż było tyrad, że postkomunistyczne dzieciaki nie rozumieją historii, że mylą epoki, że akurat oni nie mają prawa. Sam tak twierdziłem. Ale czyż najnowsza debata o Stefanie Niesiołowskim nie ma podobnie absurdalnego charakteru? Jak można - jak to zrobił Jarosław Kaczyński - nie widzieć, że czym innym była opozycyjność w latach 60., kiedy działały niewielkie i bardzo, bardzo nieliczne izolowane grupki, kiedy nie było żadnej wiedzy, jak postępować z esbecją, a czym innym w epoce po powstaniu "Solidarności", na którą przypada jego główny okres aktywności? Inną miarą mierzy się, i robią to także historycy, np. fakt zeznawania na przesłuchaniach. W 1970 roku. kiedy przesłuchiwano ludzi Ruchu, było to dużo bardziej zrozumiałe niż dziesięć czy piętnaście lat później.

Reklama

Jak można - co czyni Andrzej Czuma, kolega Niesiołowskiego z Ruchu, a dziś z PO - stwierdzać, że Kaczyński nie prowadził aktywnej działalności niepodległościowej. Cytuję: "Był jedynie asystentem Jacka Kuronia i śmiał się z postulatów niepodległościowych. Teraz chciałby zatrzeć swoją przeszłość, opluwając innych". To nieprawda, bo każdy, kto choć trochę interesuje się historią, wie, że obaj Kaczyńscy mają znaczny udział i sporo zasług w latach 70. i 80. Hamulce puściły.

PROBLEM TRZECI - KTO KONTROLUJE PREZESA PiS

Czy jest ktoś, kto Jarosławowi Kaczyńskiemu pomaga ustalić polityczny kierunek i tak jak to jest przyjęte w całym świecie współczesnej polityki, konsekwentnie wdrażać go w życie? Bo już wiemy, że - zwłaszcza ostatnio - tą osobą nie jest prezes PiS. To nie on panuje nad myślą, ale myśl, a często emocja i wrażenie, dyktuje mu przemówienia. Nawet te najważniejsze, sejmowe, nad kluczowymi wnioskami złożonymi przez jego partię, jak ten w sprawie odwołania marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. Jaki to ma w ogóle sens polityczny? Jarosław Kaczyński niczym polityczny żółtodziób najpierw sam chce odwołać marszałka, co jest przecież próbą z góry skazaną na niepowodzenie, a więc symboliczną, próbuje skierować uwagę opinii publicznej na pewne kwestie, po czym tak mocno i brutalnie wrzuca wątek dodatkowy, że nikt już nie pamięta, w jakiej sprawie przemawiał i co mówił. Taki lider PiS jest jak z marzeń Platformy. Taki Kaczyński przegrał poprzednie wybory. Taki na pewno nie wygra kolejnych, tym bardziej że każda tego typu awantura odziera go z premierowskiej aureoli, która w Polsce przysługuje każdemu, kto zasiadł w najważniejszym gabinecie kancelarii premiera choć na kilka miesięcy. Ale która też zobowiązuje do pewnej powagi i nie jest wieczna.

PROBLEM CZWARTY - DZIWNE WYROKI SĄDOWE

Stefan Niesiołowski zapowiada pozew do sądu. Pewnie wygra. A może przegra? Co znaczy "sypać"? Przykro to mówić, bo dobre sądownictwo to jeden z fundamentów demokracji, ale wyroki w procesach o zniesławienie niewiele dziś znaczą. Bo jaką logikę przyjął sąd, który uznał, że można o prezydencie mówić per "cham"? Czym kierowały się sądy lustracyjne, wydając swoje przedziwne czasami werdykty z przedziwnymi uzasadnieniami? Niestety, ale polskie sądy nikomu już w sprawach o obrazę nie dadzą satysfakcji, bo mało kto wierzy w ich obiektywizm i logikę. Nie będzie więc miał tej satysfakcji także Stefan Niesiołowski.

PROBLEM PIĄTY - BRAK AUTORYTETÓW

Po pierwsze - personalnych. Nie widzę na horyzoncie nikogo, kto zabrawszy głos w tej sprawie, mógłby liczyć na spokojne wysłuchanie bez uwikłania w spór między partiami. Zresztą, nikomu się nie spieszy. Nawet Instytutowi Pamięci Narodowej, który powinien właśnie w takich sytuacjach mieć zdolność nie tyle ferowania wyroków, co dostarczania materiału pozwalającego na rzetelną próbę oceny. Instytut jednak (inna sprawa, że często krytykowany ponad miarę i nieuczciwie) postanowił nie zabierać w tej sprawie głosu. Polacy będą musieli wierzyć politykom na słowo. Finału jak zwykle nie będzie. Ale kolejna bariera przyzwoitości została przekroczona.