Rozwijający się na naszych oczach konflikt pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim i Stefanem Niesiołowskim można oczywiście przedstawiać jako upadek obyczajów, przekroczenie moralne itp.

Reklama

Ale wówczas dalsza analiza stanie się jałowa i przewidywalna. Trzeba będzie po raz tysięczny powtórzyć, że ta wojna niszczy ludzi po wszystkich stronach, wszystkie strony przekraczają w niej wszystkie granice, stosując w dodatku powszechnie zasadę moralności Kalego. Widząc i potępiając krzywdy i przekroczenia popełniane przeciwko sobie, nie widząc albo wybaczając krzywdy i przekroczenia własne. Gdyby w kontekście ataku na Niesiołowskiego rozmawiać o moralności i estetyce, po stwierdzeniu, że Jarosław Kaczyński po raz kolejny złamał reguły, trzeba by jednak także dodać, że Stefan Niesiołowski przez ostatnie parę lat został zredukowany i zredukować się pozwolił do roli partyjnego kilera. Stał się jedną z ofiar ostatniej odsłony wojny na górze, tym razem prowadzonej już nie pomiędzy "salonem" i "ciemnogrodem", nie pomiędzy postsolidarnościową lewicą i prawicą, ale pomiędzy jedną a drugą prawicową partią.

A ofiary tej wojny były także katami. Wobec Niesiołowskiego zachowywano się brutalnie, ale i on był brutalny. Używał epitetów nie zawsze oględnych, a także niezbyt sprawiedliwych uogólnień dotyczących opozycyjnej przeszłości aktualnych przeciwników swojej aktualnej partii. Był do tego ośmielany przez Platformę, ale także pasował nam – mediom. Dostarczał cytatów na pierwszą stronę, pozwalał zbierać równie krwawe cytaty od polityków czy dziennikarzy przez niego zaczepionych. A kiedy wreszcie zorientował się, że ta rola go niszczy, nie potrafił się z niej wycofać. Sam widziałem go niedawno podczas jednego z porannych radiowych wywiadów, kiedy na wstępie zarzekał się absolutnie szczerze, że nie powie dzisiaj nic o PiS-ie, bo "niszczy mu to nerwy", ale już po trzecim z kolei pytaniu powtórzonym przez niecierpliwiącego się coraz bardziej radiowego didżeja, Niesiołowski popłynął, bo to jest naprawdę silniejsze od niego.

Kiedy jednak dzisiaj Michał Kamiński mówi z satysfakcją, że "Niesiołowski od 2,5 roku wszystkich obraża, więc nie może się dziwić, że jego...", ten sprawny prezydencki minister powinien był jednak dodać, że Niesiołowski obraża wszystkich od trzydziestu lat. I za to właśnie w PRL-u tak bardzo go kochaliśmy. Dlatego próbował wysadzić Muzeum Lenina w Poroninie, za to poszedł siedzieć i stał się bohaterem.

Reklama

A po roku 1989 on się emocjonalnie nie zmienił. Pamiętam jego dyskusję w Radiu Zet z Leszkiem Millerem przed wyborami 1993 roku. Kiedy Niesiołowski zaatakował przyszłego premiera, że kiedy ten robił partyjną karierę, on siedział w więzieniu jako polityczny, Miller z zimnym spokojem człowieka zarządzającego własnymi emocjami odpowiedział, że on wtedy ciężko pracował, a część jego pensji szła na utrzymanie Niesiołowskiego, który przecież w więzieniu nic nie robił, a musiał być karmiony i ubierany. Ten prosty chwyt na resztę dyskusji Niesiołowskiego załatwił – potrafił już tylko krzyczeć. Ale ja, patrząc na to wtedy, jakoś nie potrafiłem się na niego oburzać.

Zatem zamiast mówić o emocjach i stylu, spróbujmy objaśnić ostatnią wymianę Kaczyńskiego i Niesiołowskiego w nieco bardziej pragmatycznym języku. Polityka to szachy, nawet jeśli nasi dziwaczni szachiści, grając swoją partię życia, kopią się przy okazji pod stołem i opluwają nad szachownicą w świetle reflektorów. Jednak to ostatecznie tylko szachy, a w szachach zasady są takie, że można poświęcić wieżę za hetmana, ale jeśli dokonuje się wymiany odwrotnej, zawsze jest to błąd. Platforma zdecydowała się kiedyś, że użyje Niesiołowskiego w walce na wyniszczenie. Dawny bohater opozycji, korzystając z historycznego autorytetu, niszcząc przy tej okazji własny wizerunek, będzie atakował Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Będzie to wymiana wieży na hetmana i króla, która się Platformie opłaci. PiS, też wiedząc na czym polegają szachy, wystawił wtedy przeciw Niesiołowskiemu Jacka Kurskiego, bo było to załatwianie wieży za pomocą gońca. Ich wzajemne pyskówki, powiązanie ich w parę, było sukcesem PiS-u. Teraz jednak do niszczenia Niesiołowskiego włączył się Jarosław Kaczyński, który po swojej stronie szachownicy jest hetmanem, a taką figurę mądry gracz chroni aż do ostatniej wymiany.

Inna kwestia to broń, jaką Kaczyński przeciw Niesiołowskiemu zastosował. Można by powiedzieć, że go poniosło, gdyby się go nie znało ani trochę. On takie rzeczy robi na zimno. Nie jest oczywiście cyborgiem, czasem powie o jedno słowo za dużo, bo nigdy o jedno za mało, ale akcję takich rozmiarów musiał jednak przemyśleć. Adresatem tego komunikatu nie jest sam Niesiołowski, ale praktycznie wszyscy członkowie polskiej klasy politycznej wywodzący się z demokratycznej opozycji. Ten komunikat został przez Kaczyńskiego sformułowany w języku, który tylko oni mogli zrozumieć, ale zrozumieli dobrze, czego przykładem jest reakcja Frasyniuka i wielu innych historycznych postaci i realnych bohaterów opozycji czy solidarnościowego podziemia. W PRL-u, w procesach i podczas przesłuchań, zeznania składali prawie wszyscy przynajmniej raz, niektórzy w najtrudniejszym momencie, inni, kiedy byli jeszcze młodzi, zeznawali po raz pierwszy i nie mieli w sobie odwagi Jakuba Karpińskiego – który przeszedł do legendy właśnie dlatego, że przez całe życie odmawiał składania zeznań. Mało kto był jednak aż tak konsekwentny, tak nieskazitelny. Spośród tych, którzy realnie znaleźli się na pierwszej linii starcia z komunizmem, z bezpieką, wielu ludzi składało i podpisywało swoje zeznania, a mimo to pozostali bohaterami. Jednak fragmenty tych zeznań wyciągnięte z procesowego, biograficznego i historycznego kontekstu mogą posłużyć próbie do ich kompromitacji. Wystarczy użyć je tak, jak Kaczyński użył zeznań Niesiołowskiego. Całkowicie świadomie zacierając granicę pomiędzy byciem TW, a złożeniem zeznań w śledztwie.

Reklama

Kolejny problem to zużywanie po raz kolejny przez Jarosława Kaczyńskiego lustracji i IPN-u w doraźnej partyjnej walce. Do tego Kaczyński nie ma po prostu prawa, bo lustracja i IPN nie są jego dziełem. Pierwsza i jak dotąd jedyna realizowana w wyjściowych kształcie ustawa lustracyjna – z której zresztą wynikało powołanie IPN-u – nie była dziełem PiS-u, bo PiS-u wtedy nie było. Ani Kaczyńskiego, bo on znajdował się wówczas na absolutnym politycznym marginesie. Pierwsza ustawa lustracyjna i IPN to wspólne dzieło AWS-u i Unii Wolności, pracował nad nią choćby Jan Lityński, który przekonał większość swojej partii do poparcia tamtej ustawy w parlamencie. Kaczyński, powołując się na książkę wydaną przez IPN, z której zresztą to, co o Niesiołowskim mówi, wcale nie wynika, znów kieruje uwagę i gniew klasy politycznej na IPN i lustrację w Polsce. A także – podobnie jak wówczas, kiedy Kaczyński porównał opozycję do ZOMO, a siebie do "Solidarności" – niszczy pamięć PRL-u i "Solidarności". A są to wszystko wartości obiektywnie cenniejsze niż polityczne przetrwanie Kaczyńskiego czy nawet jego partii.

I jeszcze jedno, kiedy Jarosław Kaczyński rządził, miał swój realny pakiet modernizacyjny, nawet jeśli z czasem przestano go zauważać. Miał Strężyńską i Gęsicką, potrafił się racjonalnie zachować w kwestiach europejskich. Dzisiaj śladów po tym nie widać. Po paru tygodniach Sulejówka-Klarysewa, gdzie Kaczyński miał przygotować język modernizacyjny dla swojej partii, choćby kilka haseł, które nadawałyby się do przeciwstawienia hasłom powtarzanym przez PO, nic nie usłyszeliśmy. Zamiast tego mamy jeszcze ostrzejszą konkurencję z PO czy SLD na pieniactwo. Przy tym, o ile PO w dalszym ciągu skutecznie osłania Tuska, poświęcając to Palikota, to Niesiołowskiego, to Arabskiego, Sławomira Nowaka, to próbując poświęcić Sikorskiego, który jednak jak do tej pory skutecznie wymyka się zredukowaniu go do prostego "młota na Kaczki" – Jarosław Kaczyński postanowił poświęcić się sam. Z szachowego punktu widzenia nie ma to żadnego sensu.

Nie jest to pierwszy błąd prezesa PiS. Niedawno widzieliśmy polityczny pomysł mobilizowania poparcia dla PiS-u i odbudowywanie zaufania ojca Rydzyka za pomocą straszenia emerytów euro czy Unią Europejską. Do tej akcji wystarczyliby Cymański albo Gosiewski, ale wykonywanie jej przez Kaczyńskiego znowu jest pomyłką. W dodatku wszystkie te błędy nie przybliżają momentu zmiany władzy w PiS-ie, bo nie ma PiS-u bez Kaczyńskiego. Nie tylko w porządku faktów, ale nawet w porządku postulatywnym. Kiedyś wierzyłem, że zmianę pokoleniową, może nawet na lepsze, może w PiS-ie zapewnić Zbigniew Ziobro. Jednak w politycznej praktyce Ziobro okazał się od Kaczyńskiego jeszcze bardziej brutalny, a w konstrukcji psychologicznej i ideowej prostszy. Kaczyński nabył pewną tożsamościową komplikację i głębię w czasach opozycji demokratycznej i pierwszej "Solidarności", kiedy nic nie było jeszcze aż tak proste, wręcz prostackie. To pozwoliło mu oprzeć się Jurkowi czy osłonić tak niewygodną i nietypową dla dzisiejszej polskiej prawicy postać jak Joanna Kluzik-Rostkowska. Żaden inny lider PiS-u nie potrafiłby tego robić, nawet nie rozumiałby, po co. Skoro ojciec Rydzyk dostarcza bardziej wymiernego poparcia, a uczestnictwo w globalnej wojnie kulturowej na warunkach Artura Górskiego zapewnia poczucie sensu.

Jarosław Kaczyński doprowadził swoją partię do stanu, w którym jedynym wartościowym politycznym potencjałem jest w niej on sam. I dlatego decyzja, żeby samego siebie zniszczyć, jest decyzją o zniszczeniu partii.