Czy my Polacy potrafimy zmierzyć się z tematem śmierci? Jak nam to wychodzi?
Wydaje mi się, że coraz lepiej. Świadomość ludzi w tej kwestii na pewno się zwiększa, pewnie przez nieograniczony dostęp do internetu, gdzie związanych z tym informacji jest bardzo wiele. Dowiadujemy się, co dzieje się z nami po śmierci dzięki książkom czy filmom, które na ten temat powstają. Powiedziałabym więc, że oswajamy się ze śmiercią, ale ze względu na konserwatywny, katolicki charakter naszego społeczeństwa, temat umierania nadal jest tematem tabu. Na co dzień nie rozmawiamy o tym, unikamy zadawania pytań chociażby dotyczących tego, jak nasi bliscy chcieliby zostać pochowani, w urnie, czy w trumnie, w co chcieliby zostać ubrani, jak miałaby wyglądać ceremonia. Nie rozmawiamy o tym zapewne z obawy, że to może nas dotknąć, zaboleć, przerazić, a warto rozmawiać o śmierci, bo gdy ta chwila następuje, często nie wiemy nic. W bólu, łzach, stresie, trudno jest nam podejmować decyzje, z którymi przyjdzie się nam zmierzyć.
Mówi pani o tym, że świadomość kwestii śmierci się zwiększa, ale często pojawia się taki argument, że my Polacy „idziemy w stronę Zachodu”, pozbywamy się ciała nawet bliskiego zmarłego jak najszybciej. Tylko na niektórych wsiach, czy w małych miastach, wciąż kultywowana jest tradycja żegnania go w domu i trzymania aż do dnia pogrzebu.
Inaczej jest w dużych miastach, inaczej na wsiach, czy w małych miasteczkach. W tych pierwszych coraz częściej przeważa kremacja. Z danych wynika, że urna pojawia się już niemal na co drugim pogrzebie. Rodziny zmarłych decydują się na nią o wiele częściej niż jeszcze kilka lat temu. Być może wynika to z faktu, że na cmentarzach jest coraz mniej miejsc. Dużo osób przed śmiercią i jest to jedna z nielicznych i najczęściej poruszanych w kwestii śmierci spraw, wyraża zgodę na kremację, bo jak wyjaśnia nie chce być „zjadana przez robaki”. Moja mama tak mówiła, więc gdy odeszła wiedzieliśmy, że zdecydujemy się na to. Tak jak pani wspomniała, na wsiach i w małych miasteczkach zdarza się, że ciało jest wystawiane w domu, czy w kaplicy przy kościele albo zakładzie pogrzebowym, by rodzina mogła się pomodlić, odprawić te tradycyjne rytuały. Dzieje się to jednak coraz rzadziej. Pamiętam, że gdy byłam mała babcia zabierała mnie na pogrzeby, na których ciało było wystawiane i pokazywane. Myślę, że jest coś w tym, iż wiele osób, choć może nie jest to dobre określenie, chce to załatwić „na szybko”. Pogrzeb wiąże się z ogromnymi emocjami, na które nie wszyscy są odporni, gotowi. Mam wrażenie, że kiedy na pogrzebie stoi urna a nie trumna, to mniej się płacze, więcej jest tych ciepłych wspomnień, mniej rozrywania szat, więcej zadumy i spokoju.
Co poza częstszym wyborem kremacji zmienia się, jeśli chodzi o nasze funeralne preferencje?
Zanim o tym powiem dodam jeszcze, że gdy rozmawiałam z jednym z największych przedsiębiorców pogrzebowych w Polsce, który zresztą sam prowadzi krematorium, usłyszałam że on sam nie chce być skremowany.
Dlaczego?
Argumentował to tym, że kremacja ma dwa etapy – najpierw pali się ciało, a potem to, co zostało z największych kości: miednicy, udowych, czy czaszki - trzeba zmielić je w specjalnym młynku. Laik nie zdaje sobie z tego sprawy, osoba z branży już tak. On stwierdził, że nie chce, żeby jego szczątki zostały tak potraktowane.
To co poza kremacją, coraz częściej wybierają Polacy?
Jesteśmy coraz śmielsi jeśli chodzi o ubieranie zmarłych. Kiedyś mężczyźnie zakładano ciemny garnitur, kobiecie ciemną garsonkę, dziś zdarzają się dużo ciekawsze stroje. Pana, który był pasjonatem wędkarstwa, ubrano w kamizelkę, w której łowił ryby, a na głowę założono kapelusik, do którego przypięto jego ulubione przynęty wędkarskie. Często młode kobiety, które niebawem miały wyjść za mąż, a nie doczekały swojego ślubu, bo zachorowały albo zginęły w wypadku, ubierane są w suknie ślubne. Dzieci z kolei mają coraz częściej bardzo kolorowe ubrania, a do trumny wkłada się ich ulubione zabawki. To umieszczanie w niej różnych przedmiotów, które były bliskie zmarłej osobie, jest już na porządku dziennym. Telefon komórkowy jest tym, co najczęściej trafia do trumny. Przedsiębiorcy pogrzebowi tłumaczą, że rodzina łudzi się do końca nadzieją, że gdyby doszło do pomyłki, to zmarły zadzwoni, da znak że żyje. To takie trochę magiczne myślenie. Poza telefonem do trumny wkładane są papierosy i zapalniczka, jeśli ktoś palił, zdjęcia bliskich, okulary.
Czy coraz częściej bliscy osób zmarłych decydują się na makijaż lub tanatoplastykę?
Tak. To przygotowanie zmarłego również ewoluuje. Dawniej jak człowiek zmarł, tak się go do tej trumny wkładało. Myło, ubierało, ale nie poprawiało urody, ani nie tuszowało śladów po wypadku, czy innych tragicznych zdarzeniach. Teraz, zwłaszcza w dużych miastach, balsamacja i makijaż pośmiertny jest wykorzystywany coraz częściej. Warto zaznaczyć, że nie jest to żaden makijaż estradowy, czy sylwestrowy, ale taki w którym chodzi o zatuszowanie sinych uszu, ust, plam opadowych na twarzy. Maluje się nie tylko kobiety, ale coraz częściej również mężczyzn.
Kiedy najczęściej zamawiana jest rekonstrukcja, czy balsamacja?
Gdy umiera osoba młoda w wyniku wypadku, choroby, czy samobójstwa, a bliscy chcą pożegnać się z nią przy otwartej trumnie. Gdy zdarza się wypadek wiadomo, że ciała są czasem niekompletne, zmiażdżone. Osoby zajmujące się rekonstrukcją potrafią zdziałać cuda. Doprowadzić głowę, twarz do takiego stanu, by rodzina nie widziała konsekwencji tego, co się stało z ich bliskim. Dzięki specjalnym woskom rekonstruują twarz, ubytki maskują grubym makijażem, albo przeszczepami skóry z uda, czy pośladka. Profesjonalista często prosi o kilka zdjęć zmarłej osoby, by wiedzieć, jak się czesała, jakie kolory lubiła.
W książce „Jesionka dla trupa” opisujecie jedną z takich rekonstrukcji. Młodej dziewczyny, która zginęła w wypadku samochodowym, a za kilka dni miała wziąć ślub.
Tak. Justyna w wyniku wypadku miała zmiażdżone pół twarzy. Trzeba było odtworzyć część żuchwy, kości policzkowe. Do ich rekonstrukcji użyto przeszczepione skóry, sztuczne kości, sklejono je specjalnymi klejami, wkręcono śruby. Z racji tego, że dziewczyna lubiła się malować, chodziła na przedłużanie rzęs, rodzina zażyczyła sobie, by to także zostało „uzupełnione”. W wypadku straciła część włosów i skóry głowy, więc zamówiona została peruka z naturalnych włosów. W makijażu pośmiertnym cienie do powiek służą głównie do maskowania pośmiertnych przebarwień. Używa się takich samych aplikatorów, z jakich korzystają wizażystki. Najbardziej znana firma produkująca kosmetyki dla zmarłych produkuje pięć odcieni szminek dla kobiet i trzy dla mężczyzn. Wszystko po to, by usta wyglądały naturalnie. Nałożony makijaż utrwala się specjalnym sprayem. Wydobywający się z ciała brzydki zapach niweluje się perfumami dla zmarłych. A wracając do Justyny… została pochowana w sukience ślubnej sprowadzonej z Portugalii, którą miała mieć na sobie w dniu ślubu, 70 sztuk pudrowych różyczek, które zamówiła do ślubnego bukietu i dekoracji stołu, ozdobiły jej trumnę. Kiedy niedoszły mąż przyszedł do zakładu, by zobaczyć ją ostatni raz, na palec wsunął jej obrączkę.
Ile to wszystko kosztuje?
Makijaż pośmiertny od 100 do 500 złotych. Manicure – 30 złotych, farbowanie włosów – 80 złotych, golenie 20-50 złotych. Wizażystki pośmiertne mówią, że o cenach, jakie u nich obowiązują, marzy prawie każda kobieta, ale żadna nie chciałaby z nich skorzystać. Trochę inaczej wygląda koszt tanatoplastyki. Tu stawka zaczyna się od 300 złotych za godzinę, a procedura trwa kilka, a nawet kilkanaście godzin, więc ceny dochodzą nawet do 12 tys. złotych.
Czy wybierając trumny bliscy też są coraz bardziej odważni, podobnie jak w kwestii ubierania zmarłych?
Nie. Tu wciąż jesteśmy, jak się okazuje, tradycjonalistami. Dzieci, młode kobiety, chowane są w białych trumnach, pozostali zmarli w ciemnych lub jasnych drewnianych. Trochę częściej ludzie pozwalają sobie na ekstrawagancję, jeśli chodzi o wybór urn, ale i tu zamiast kwiatów wybierają klasyczne kształty i spokojne barwy.
Mało, kto zanim zmierzy się ze śmiercią bliskiej osoby, wie, że sama procedura zgłaszania zgonu czasem trwa dosyć długo.
W Polsce jest bardzo duży problem z szybkim stwierdzeniem zgonu, gdy dojdzie do niego w domu, albo na ulicy, a nie w szpitalu. Trzeba wezwać lekarza, który wystawi akt zgonu. To trudne zwłaszcza w nocy, bo z założenia powinien to zrobić lekarz, który zajmował się daną osobą za życia. Nie każdy jednak choruje, nie każdy ma problemy ze zdrowiem i medyka, pod którego stałą opieką się znajduje. W takiej sytuacji trzeba zadzwonić do najbliższego ośrodka zdrowia. W nocy, jak wspomniałam, to niemożliwe, więc trzeba czekać do rana. Pracujący w ośrodkach lekarze w dzień przyjmują pacjentów, więc osoba, która dzwoni z taką prośbą zazwyczaj jest odsyłana z kwitkiem. Można spróbować wezwać pogotowie, ale ratownicy też nie chcą przyjeżdżać do zgonu, bo są zajęci ratowaniem życia. Wiele osób w takiej sytuacji chwyta się różnych sztuczek. Oszukują i dzwonią na pogotowie mówiąc, że ktoś przestał właśnie oddychać, a gdy ratownicy przybywają na miejsce orientują się, że ta osoba nie żyje od kilku godzin. Jeśli mają czas wystawią akt, ale też bywa, że odmawiają, bo spieszą się do kolejnych wezwań. Osoba, z którą o tym rozmawiałam, szukała lekarza, który wystawi akt zgonu przez prawie dwie doby. W końcu zadzwoniła na policję i powiedziała, że bliski został zamordowany. Funkcjonariusze przyjechali i pomogli sprowadzić lekarza. Od lat pojawia się pomysł, by wprowadzić zawód koronera, ale wciąż z wprowadzeniem tego w życie są ogromne problemy.
Wynika z tego, że najlepiej jest umrzeć w szpitalu, ale czy na pewno?
Tam też nie bywa łatwo. Zdarzają się sytuacje, że szpital nie ma odpowiedniego pomieszczenia, w którym może umieścić osobą zmarłą. Zdarza się, że zwłoki trafiają do łazienki, schowka na szczotki. Procedura jest taka, że zanim ciało zmarłego trafi do kostnicy, musi odczekać dwie godziny w oddzielnym pomieszczeniu. To taka procedura, margines błędu dla lekarzy, gdyby się pomylili. To nie zdarza się prawie nigdy, ale na wszelki wypadek tak to się odbywa. Pamiętam, że gdy umarła moja mama, leżała na sali w której była jeszcze druga pacjentka. Kiedy my się z nią żegnaliśmy, u pani obok był mąż. Nie tylko my, ale i on nie czuł się komfortowo, mimo że pielęgniarki postawiły parawan. Moją mamę personel szpitala mył i przebierał po śmierci w obecności obcych osób. Rozumiem, że szpitale są przepełnione, ale każdy chciałby pożegnać bliską osobę w godny sposób.
Nie wszyscy chcą zostać pochowani, mieć tradycyjny pogrzeb.
To prawda. Coraz więcej osób chce oddać swoje zwłoki do celów naukowych. Okazuje się, że niektóre uczelnie w Polsce mają kolejkę chętnych i muszą informować, że nie potrzebują więcej takich donacji. Przykładowo, uczelnia w Katowicach ma 1,5 tysiąca poświadczonych notarialnie „Aktów przekazania zwłok”. Rocznie uczelnia wykorzystuje do nauki 20-40 ciał.
Żeby oddać swoje ciało przede wszystkim trzeba uświadomić rodzinę, że ma się taką wolę. Nie każda osoba jest gotowa na to, że nie będzie pogrzebu. Poza tym otrzymuje się szereg dokumentów do wypełnienia, a bliscy po naszej ewentualnej śmierci muszą skontaktować się z uczelnią. Ciało osoby, która oddaje je do celów naukowych, musi być zdrowe, nie po wypadkach i chorobie, jak chociażby nowotwór. Po dwóch latach to co zostaje z tych ciał, na których ćwiczą studenci, jest chowane w zbiorowej mogile. Uczelnia zazwyczaj na koniec roku akademickiego kremuje te szczątki. Rodzina donatora może uczestniczyć w pogrzebie, który jest zazwyczaj ekumeniczny, bo nie wszyscy są katolikami. Jedna z rodzin, która oddała ciało bliskiej osoby właśnie do celów naukowych wystąpiła o zasiłek pogrzebowy do ZUS-u. Okazało się, że otrzyma go, ale tylko wtedy, gdy zrobi symboliczny pochówek z czymś, co należało do tej osoby np. kępką włosów.
Kto najczęściej oddaje ciała?
Bardzo różni ludzie. Zazwyczaj po 60. roku życia. Bywa, że gdy decyduje się na to jeden z małżonków, drugi podejmuje taką samą decyzję. Często są to lekarze, naukowcy, którzy w ten sposób chcą podziękować za wiedzę, doświadczenie, które otrzymali i chcą w pewien sposób podzielić się swoim ciałem z innymi naukowcami, ale też osoby, które nie mają rodziny lub tacy, którzy chcą odciążyć rodzinę od kosztów pogrzebu. Bywają wśród nich także duchowni, urzędnicy, pielęgniarki. Ja miałam okazję porozmawiać z rodziną lekarza, który w latach PRL dokonywał aborcji. Oddając swoje ciało na potrzeby nauki, chciał w pewien sposób zadośćuczynić temu, co robił. Ta potrzeba przyszła do niego z wiekiem, coraz gorzej się z tym czuł, miał wyrzuty sumienia i w ten sposób chciał je nieco uspokoić.
Tematem, który dotyczy śmierci i wzbudza wiele kontrowersji, jest eutanazja. Jak wyglądają kliniki, w których można dokonać „wspomaganego samobójstwa”?
Kliniki to za dużo powiedziane. Rzeczywiście mamy w głowach obraz pięknych przestrzeni przypominających luksusowy ośrodek, w których to się odbywa, ale tak naprawdę te miejsca aż tak pięknie nie wyglądają. To zazwyczaj małe mieszkania, albo małe budynki przypominające barak. Przytulne, ale jednak naznaczone wizją odejścia, śmierci. Dr Erika Preisig prowadzi klinikę Lifecircle w Szwajcarii. Eutanazja tam jest nielegalna, ale pomoc w zakończeniu życia, jeśli nie stoją za tym własne korzyści, już nie. Miejsca, które stworzyła dr Erika są regularnie kontrolowane, ich pracownicy zarabiają nie więcej niż wynosi średnia krajowa. Aby skorzystać z usług tego miejsca, należy zgłosić się przynajmniej 3-4 miesiące przed preferowaną datą, przechodzi się formalności, wpłaca coś w rodzaju wpisowego w wysokości ok. 200 złotych, otrzymuje kartę członkowską i indywidualny numer oraz kody do intranetu. Można znaleźć tam fora zatytułowane np. „Cierpienie ze starości”, czy „Alternatywne usługi pogrzebowe”. O ile przyjmowanie nowych członków jest proste, o tyle prośba o „wspomaganą śmierć dobrowolną” wymaga przejścia odpowiedniej procedury – rozmów z psychologiem, dostarczenia historii choroby. Poza formalnościami, które nie są takie proste, dochodzi jeszcze opłata, na którą składają się koszty formalności, pracy pracowników i całej procedury. Ceny są spore i wynoszą ok. 13 tysięcy złotych. Dodatkowo płatne są koszty specjalistycznej opieki, czy transportu. Całość kosztów wynosi mniej więcej 44 tys. złotych. Zanim dojdzie do „wspomaganego samobójstwa” należy przybyć na miejsce dwa dni wcześniej. Dochodzą więc koszty noclegu. Aby na tym zaoszczędzić niektórzy nocują w autach. Kiedy następuje ten dzień, osoba ta może skorzystać z dwóch opcji – albo łyka gorzki płyn i zagryza go czekoladą albo zostaje podłączona do kroplówki i naciska przycisk palcem, brodą, a nawet językiem, jeśli ma niewładne kończyny wtedy, gdy jest gotowa zakończyć swoje życie. Odchodzenie trwa dosłownie kilka minut. Może w nim uczestniczyć rodzina osoby, która się na to zdecydowała. Dr Erika porównuje tę śmierć do zapadania w popołudniową drzemkę. Gdy jest po wszystkim przyjeżdża prokurator i specjalista od kryminalistyki. Stwierdzają, że to było „wspomagane samobójstwo”, a nie eutanazja. Aby udowodnić, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem, klinika nagrywa całą procedurę. Kiedy pytaliśmy ją o statystyki odpowiedziała, że w ciągu siedmiu lat samobójstwo w ten sposób popełniło 386 osób. W dwóch szwajcarskich klinikach życie odebrało sobie do tej pory mniej niż 10 osób z Polski.
Porozmawiajmy jeszcze przez chwilę o tych, którzy towarzyszą nam w tej ostatniej drodze, czyli osobach z zakładów pogrzebowych i grabarzach
To specyficzna praca. I jedni, i drudzy charakteryzują się czarnym humorem, który wynika właśnie z charakteru ich pracy. Spotykają się na co dzień z tyloma tragediami, że starają się sobie z tym jakoś radzić. Oburzają się, gdy ktoś mówi, że grabarz przychodzi do pracy „pod wpływem”. Tłumaczą, że podczas pogrzebów zawsze są trzeźwi, ale czasem po godzinach zdarza im się dłużej wracać do domu, zwłaszcza gdy rodzina prosi, by wypili za zmarłego albo „ochrzcili” grób. Każda najmniejsza wpadka, każda skarga rodziny, która chowa zmarłego, wpływa na reputację biura pogrzebowego, a konkurencja jest ogromna.
Czy ten ostatni moment też jest pełen powagi?
Polskie pogrzeby wciąż są pełne zadumy, ale zdarzają się też i takie, na których rozbrzmiewa bardziej radosna, a nawet skoczna muzyka. Taka, którą lubiła zmarła osoba. Bywa, że to hity disco polo. Grabarze zwracają też uwagę, że często to właśnie w tej ostatniej chwili, tuż przed złożeniem trumny do grobu, widać te rodzinne konflikty. Pewnego razu dwie córki zaczęły kłócić się o działkę letniskową po matce. Na mocy testamentu dostała ją młodsza. Starsza poczuła się poszkodowana i zaczęła krzyczeć, że należą jej się pierścionki, w których chowana jest matka. Rzuciła się na trumnę zanim grabarze zamknęli wieko i zaczęła ściągać nieboszczce pierścionki. Kilka dni później przyszła do grabarza i poprosiła, żeby dorzucił biżuterię do grobu, bo matka straszy ją po nocach. Wielu grabarzy przyznaje, że na porządku dziennym jest to, że bliscy rzucają się na trumnę, nie są w stanie rozstać się ze zmarłą osobą, ale bywa też, że w emocjach, stresie, przeklinają, wyzywają od najgorszych, że odszedł, zostawił bliskich i nic go już nie obchodzi. Grabarze przyznają, że ta praca sprawia, że nie boją się śmierci. Ręce wielu z nich drżą wciąż, gdy mają wykopać grób dla dziecka. To ta śmierć, z którą zawsze trudno się pogodzić.
Jakie słowa bohaterów najbardziej zapadły pani w pamięć?
To były słowa grabarza Janusza, który powiedział, że 20 lat po śmierci z człowieka zostaje tylko sztuczna szczęka, sprzączka od paska i gumowe podeszwy butów, a jeśli to kobieta, to rajstopy. W pierwszej chwili się z tego zaśmiałam, ale potem pomyślałam, że rzeczywiście człowiek umiera, bliscy mają okres żałoby, ten brak staje się z czasem coraz bardziej naturalny, przechodzi się do normalnego życia…Dlatego tak ważne jest to, co robimy, gdy żyjemy. Nasze stosunki z rodziną, przyjaciółmi, żeby coś po nas więcej zostało, niż ta sprzączka i rajstopy.