Kiedy postanowił pan, że zostanie przedsiębiorcą pogrzebowym?
Urodziłem się w rodzinie, która się tym zajmowała. Historia naszej firmy sięga roku 1937 - mój tata, Władysław, jako wykwalifikowany stolarz, robił trumny. Ożenił się potem z mamą, założył zakład i rozpoczął prowadzenie działalności. Ciekawostką może być fakt, że tytuł mistrza stolarskiego udało mu się uzyskać w 1941 roku, gdy w Warszawie trwała wojna. Po wojnie też nie było łatwo, bo w PRL-u można było wykonywać tylko jeden zawód i kropka. Po drugie, usługi pogrzebowe świadczyły tylko państwowe zakłady komunalne. Dopiero w 1988 roku można było zacząć działać na wolnym rynku i również w tej branży. Od dziecka przyglądałem się temu, co robi mój tata. Gdy przychodzili do mnie koledzy, to bawiliśmy się w tych trumnach w chowanego, a konny karawan służył nam jako dyliżans.
Nie bał się pan?
Nigdy nie czułem strachu i lęku, bo dla mnie to było naturalne środowisko. Za ścianą pokoju, w którym spałem, była pracownia mojego ojca. Z całego rodzeństwa, a było nas siedmioro, tylko ja zostałem w tym zawodzie. Muszę przyznać, że tak głęboko się we mnie ta praca ojca zakorzeniła, że gdy wspominam swoje dziecięce marzenia, to pamiętam, że zawsze jednym z nich było to, by mieć duży zakład i tartak. Miałem też taką fantazję, że będę miał piękny zakład pogrzebowy, trochę jak te, które widziałem na amerykańskich filmach.
Te marzenia się spełniły.
W 1983 roku rodzice poszli na emeryturę i przejąłem ich zakład. W latach 90. otworzyłem pierwszy punkt w Żyrardowie z kompleksowymi usługami pogrzebowymi. I tak przez lata powstało duże przedsiębiorstwo. Obecnie mamy fabrykę trumien, dwa domy pogrzebowe z chłodniami, kaplicami i całą infrastrukturą, prosektorium, gdzie świadczone są usługi na rzecz organów ścigania. Nie mamy jedynie krematorium. Funkcjonujemy w czterech miastach – Mszczonowie gdzie się wszystko zaczęło, Żyrardowie, Grodzisku Mazowieckim i Warszawie. Moi synowie oficjalnie weszli już do firmy i powoli przymierzają się do jej przejęcia. Będę szczęśliwy, kiedy poprowadzi ją trzecie pokolenie; a może nawet i czwarte, bo mam trzech wnuków, z których starsi, mimo, że są jeszcze dziećmi, chętnie przyjeżdżają do stolarni, do trumien i też widzę, że są ciekawi tego zawodu.
A pamięta Pan jeszcze opowieści taty?
Tak, bo to były czasy, kiedy zanosiło się trumny do domu rodziny zmarłego. W mniejszych miejscowościach, na wsiach, pożegnania organizowało się w domu. Ciało wyprowadzano stamtąd do kościoła, potem dopiero na cmentarz. Nie było chłodni, balsamacji, więc zmarły nie wyglądał dobrze, a rodzina przeżywała z tego powodu dodatkową traumę. W miastach, gdzie ludzie mieszkali w blokowiskach, nie było już miejsca na to pożegnanie zmarłego. Dochodziło do tego, co ja nazywam zjawiskiem "fabryki śmierci". Ludzie czekali na cmentarzach komunalnych w kolejce na pożegnanie ze zmarłym, na mszę świętą. Chodziło o to, żeby jak najszybciej zabrać zmarłego z mieszkania, jak najszybciej go pochować i, mówiąc brutalnie, pozbyć się problemu.
Dziś jest inaczej?
Nadal jest część, która chce jak najszybciej zamknąć ten temat, czasem jak najmniejszym kosztem. Ale duże grono osób stara się zmarłego pożegnać jak najlepiej i jak najpiękniej potrafi. Starają się oddać mu ten hołd i okazać szacunek. Jeśli nie mogą tego zrobić w domu, bo zdarza się, jeszcze że pożegnanie rozpoczyna się w domu, to do wyboru mają domy pogrzebowe, specjalnie do tego przeznaczone. Poza tym starają się spełnić wszystkie życzenia zmarłego, które ten zdążył im przekazać przed śmiercią. Niektórych sami się domyślają i układają pod tym kątem scenariusz ceremonii.
Skąd Pana zdaniem taka zmiana?
Jako kraj mamy 50 lat w plecy w stosunku do innych państw, w których od lat działają domy pogrzebowe. Dwa rozwiązania, czyli schładzanie zwłok lub balsamacja, sprawiają, że pochówek wygląda inaczej, trzyma poziom. Przykładowo w USA balsamacja jest obligatoryjna, podobnie jak kremacja w Japonii. U nas to wszystko zaczęło się rozwijać z początkiem lat 90. Powód jest prozaiczny. Skoro działały tylko państwowe domy pogrzebowe i nic nie było wolno, to takie miejsca nie miały, gdzie powstawać i nie miały możliwości się rozwijać.
Jak sobie w takim razie radzono?
Zamykając okna, zasłaniając zasłony, wstawiając pod trumnę balie z zimną wodą lub jeśli ktoś miał dostęp okładano ciało suchym lodem. Niektórzy wierzyli, że obłożenie zmarłego pokrzywami, czy umieszczenie pod trumną siekiery pomoże. Teraz w higienicznych i humanitarnych warunkach, Polacy mogą się z tymi bliskimi żegnać.
Kiedy to wszystko przenosi się do zakładu pogrzebowego, są osoby, które chcą w tym procesie przygotowywania ciała uczestniczyć?
Tak. Zdarza się, że bliscy zmarłego chcą uczestniczyć przy myciu, goleniu, ubieraniu ciała. Na specjalne życzenie klienta możemy też zmarłego zabalsamować, co oznacza, że wymienia się płyny w ciele człowieka na chemię, która spowalnia rozkład ciała.
I dużo osób decyduje się na balsamację czy np. kosmetykę pośmiertną?
Kosmetykę wykonujemy bardzo często zarówno u kobiet, jak i mężczyzn. U tych pierwszych to zazwyczaj makijaż, uczesanie, pomalowanie paznokci. Co jest naturalną rzeczą, jak dla kobiety. U mężczyzn ta kosmetyka również jest stosowana, ale w mniejszym stopniu, a bardziej skupiona na brodzie, wąsach. Często makijaż stosuje się, gdy ktoś chorował. Natomiast po ciężkich wypadkach poza makijażem, trzeba często wykonać także rekonstrukcję twarzy czy rąk. Balsamacja jest jeszcze mniej powszechna, ale też coraz częściej nasi klienci po nią sięgają.
A co daje?
Oprócz spowolnienia procesu rozkładu, balsamacja może spowodować efekt jak by ten człowiek był żywy. To jest ten aspekt dużej świadomości, aby bliskiej osobie, która zmarła oddać jak najwięcej siebie, sprawić, by ta ostatnia droga była jej drogą.
O co jeszcze proszą bliscy?
Żeby użyć ulubionych kosmetyków, w tym także perfum, założyć ulubiony krawat, sukienkę, czy np. buty. Ale dotyczy też np. drewna, z którego wykonana jest trumna czy zamówionej muzyki i samochodu, bo zmarły na przykład kochał mercedesy lub na przykład jaguary. Jednym słowem chcą dać to wszystko, aby móc potem powiedzieć: Mam czyste sumienie, zrobiłem wszystko, co mogłem.
Jakie miał Pan nietypowe zamówienia?
Nie ma ich aż tak dużo. Kiedyś organizowaliśmy pogrzeb młodego człowieka, który zginął w wypadku samochodowym. Jego ulubioną marką samochodów było Ferrari. Podobno wszystko, co mógł, kupował właśnie w tym charakterystycznym czerwonym kolorze – meble, ubrania. I rodzina zamówiła mu trumnę właśnie w kolorze oryginalnego Ferrari. Oprócz atrybutów religijnych, które są na porządku dziennym, do trumien zdarza się nam też wkładać różne inne rzeczy. Jednemu panu wędkę, bo był pasjonatem łowienia ryb, starszej pani – pilota do telewizora, bo w ogóle się z nim nie rozstawała.
A jaka muzyka rozbrzmiewa na pogrzebach?
Najczęściej wybieraną pieśnią jest oczywiście "Ave Maria". Czasem śpiewana, czasem grana na skrzypcach, czy odtwarza z nośników.. Coraz częściej klienci zamawiają też utwory ulubionych wykonawców zmarłego – wykonywane są na cmentarzu, nad grobem, kiedy już ksiądz odejdzie. To są m.in. piosenki Pink Floyd, Queen, Elvisa Presleya itd., ale mieliśmy też zamówienie na przykład na piosenkę "Niech żyje bal" Maryli Rodowicz, czy przeboje disco polo.
Mody funeralne mocno się zmieniły?
Wszystko to wpływ naszych czasów. To, co dzieje się na świecie, dociera również do Polski. U schyłku PRL-u wybieraliśmy spośród trumien innych niż dziś. Wtedy na rynku nie było nic, trzeba było kombinować, stosować bartery, handel wymienny. Pamiętam jak mój tata ze względu na brak lakieru, czy krótki czas wykonania zlecenia, stosował tzw. politurę, czy olej słonecznikowy. Zdarzało się, że trumna była pokryta czarną substancją, którą posypywano brokatem. Nazywaliśmy je "trumnami sylwestrówkami" (śmiech). Dzisiaj mamy dostęp do wszystkiego, co tylko jest możliwe z całego świata. W latach 90. były modne trumny kolorowe, metaliczne, teraz wracamy do natury, lakierów, olei. Kiedyś w Polsce były tylko trumny czterokątne, dzisiaj również są, ale też produkujemy trumny sześcio-, a nawet ośmiokątne. W latach 90. karawany pogrzebowe w Polsce produkowała tylko jedna firma i tworzyła je na bazie polonezów. Mieliśmy takie cztery, zostawiliśmy jeden na pamiątkę. Obecnie polscy przedsiębiorcy pogrzebowi jeżdżą mercedesami lub innymi markami aut, które adoptowane na samochody pogrzebowe są głównie we Włoszech i w Niemczech. Zazwyczaj na pogrzebie jest tak, że w samochodzie jednym jedzie trumna, a w drugim kwiaty i wiązanki. Czasem wykorzystywany jest karawan konny. Era pogrzebowych nysek jak z horroru, albo wózka z dyszlem na szczęście już dawno za nami.
A jeśli chodzi o ubrania?
Standardem u mężczyzn jest ciemny garnitur, u kobiet – garsonka lub sukienka także w ciemnym kolorze. Ale bywa, że zmarły jest ubierany tak, jak lubił np. na sportowo. Mieliśmy też przypadek, że zmarła miała na sobie wszystkie części garderoby w kolorze czerwonym. Wciąż obecne są kwiaty, mało, kto z nich rezygnuje. Wieńce zazwyczaj są od rodziny, kolegów, firmy, w której dana osoba pracowała. Poza tym wciąż powodzeniem cieszą się bukiety, czy przystrojenia na trumny. Niektórzy korzystają ze specjalnie stworzonej strony w sieci, na której można zapalić wirtualną świeczkę, złożyć kondolencje itp..
A co z kremacją?
Gdy w 1990 roku otworzyliśmy pierwszy zakład pogrzebowy i poza wykonywaniem trumien, zajęliśmy się organizacją pogrzebów, ilość kremacji była znikoma. Mieliśmy zlecenia na jedną, góra dwie w roku. Działało może pięć krematoriów, dzisiaj myślę, że jest ich ok. 50. W skali kraju możemy mówić, że 20 proc. pogrzebów to kremacje, ale w dużych metropoliach jak Warszawa, Śląsk, czy Trójmiasto nawet dochodzi do 40 proc. Wzrost popularności wiąże się m.in. z tym, że rodziny chcą chować swoich bliskich w grobach rodzinnych – urna zmieści się w nich prędzej, niż trumna. Drugi powód, to działająca mocno wyobraźnia. Ludzie mówią, że nie chcą, aby ich, czy ich bliskich ciało się rozkładało w grobie. Żartują, że lubią ciepło. Naród jak we wszystkim dziś i w tej sprawie jest podzielony. Jedni są zwolennikami, inni nie. Powodem jest również nasza historyczna przeszłość, bo piece krematoryjne niektórym kojarzą się jednoznacznie, z Auschwitz.
A jakie jest pana podejście?
Jestem zwolennikiem tradycyjnego pochówku i nie chciałbym zostać poddany kremacji. Za to żona ma odmienne zdanie. Rodzina dobrze wie, w jakiej trumnie chciałbym zostać pochowany.
To, co pan robi to tylko praca, czy w pewnym sensie misja?
Mam to szczęście, że jestem w tej grupie osób, która realizuje się w swojej pracy. Miłość do mojego zawodu jest tak silna, że nie wyobrażam sobie, że mógłbym robić coś innego. Rzeczywiście szybko przerodziła się w misję. Z domu wyniosłem bardzo ważne przesłanie. Tata zawsze mi powtarzał, że muszę robić wszystko to, co ludzie chcą, czego oczekują, dać z siebie jak najwięcej. Pieniądze nie są najważniejsze, one same przyjdą. Do dzisiaj głęboko to we mnie tkwi.