Ludzie urodzeni 4 czerwca 1989, albo gdzieś w okolicy tej daty, wielokrotnie żalili się, że w przeciwieństwie do osób w moim wieku albo znacznie starszych, pamiętających nie tylko bojkoty z lat 80. (telewizji, aktorski, oficjalnej prasy, wyborów...), ale nawet akty protestów z lat okupacji ("tylko świnie siedzą w kinie" itp.), nie mieli nigdy okazji sami uczestniczyć w żadnym bojkocie, przeżyć tego specyficznego dreszczu, jaki nas przeszywa w momencie dokonywania czystego, etycznego wyboru. A już szczególnie, kiedy to wybór uznany za etyczny zarówno przez otaczającą nas wspólnotę, jak też przez jej niekwestionowane autorytety.

Reklama

Jest w tych żalach jawna zazdrość o zaangażowanie, nieco bardziej czyste niż książka Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie, o męczeństwo nieco mniej groteskowe niż otrzymywanie listów z kałem od samozwańczych obrońców byłego prezydenta, często tak samo zbzikowanych jak niektórzy wrogowie i demaskatorzy "Bolka". Wszyscy ludzie, którzy mimo młodego wieku też wychowani zostali na staropolskiej tradycji bojkotów i martyrologii, doczekali się wreszcie swojej szansy, swojego dnia. Tym dniem jest 3 maja, a szansą, możliwość, a nawet obowiązek zbojkotowania w tym dniu potężnej telewizji publicznej, kierowanej przez równie potężnego jak ona Piotra Farfała. Okazję tę dostarczyli nam ludzie, których format, nazwiska, przeszłe i obecne zaangażowanie unicestwiają wszelkie wątpliwości co do tego, czy sprawa jest słuszna. Andrzej Wajda, Marek Edelman, Agnieszka Holland, Krzysztof Krauze, Joanna Szczepkowska... Ich biografie i artystyczne dokonania pozwalają nam wszystkim iść w ciemno w ten bojkot i bez żadnych dwuznaczności wystawić tego dnia na balkony nasze telewizory. Żeby naszych młodszych czytelników do ich pierwszego bojkotu ośmielić, zmobilizować, zdecydowałem się opowiedzieć historię wszystkich protestów, w których sam brałem udział. Czterdziestka piątka na karku, będzie co wspominać.

Więźniowie hejnału z wieży mariackiej

Mój pierwszy bojkot dotyczył I Programu Polskiego Radia, i decyzji tej pozostałem wierny do dzisiaj. Niezależnie od zmieniających się dyrektorów, gwiazdorów, poglądów. Z powodu samej tylko dźwiękowej estetyki tego programu, która nigdy nie uległa zmianie.

Reklama

Wszystko zaczęło się 1 maja 1982 roku w moim rodzinnym Toruniu. Rano wysłuchałem jeszcze raz trzeciej płyty Doorsów, dzień wcześniej nagranej na kasetowego thompsona czy może grundiga dzięki uprzejmości radiowej "Trójki", która w najbardziej mrocznych miesiącach stanu wojennego postanowiła puścić całą dyskografię równie mrocznego zespołu. Po wprawieniu się w nastrój, bojkotując oficjalne obchody Święta Pracy (jeszcze jeden zapomniany bojkot), poszedłem na niewinną, pokojową kontrmanifestację polegającą na tłumnym spacerze po malowniczym nadwiślańskim bulwarze. I już wieczorem tego dnia, wraz z 11 innymi ludźmi w bardzo różnym wieku, z tej samej łapanki, siedziałem w przytulnej celi aresztu śledczego w nieodległym od Torunia Chełmnie. To tam miałem spędzić 21 słonecznych dni tamtej wiosny w towarzystwie ludzi, paru studentów, jednego wystraszonego licealisty, a nawet zgarniętego z ulicy starego cukiernika, który poza swoją pracą był przodownikiem miejskiego chóru Lutnia.

Wszystko było tak jak należy, heroicznie, zabawnie, a w sumie niezbyt uciążliwie. 13 maja wieczorem kilku z nas przeniesiono do sąsiednich cel, a w ich miejsce dokwaterowano nam robotników z filii Ursusa w pobliskim Grudziądzu. Posłuchali oni wezwnania podziemnych władz związku i symbolicznie zaprzestali pracy na jedną minutę. Młodsi z nich trochę panikowali, ale najstarszy zagrzewał do walki, cytując z pamięci całe fragmenty "Matki" Gorkiego. I powtarzając staropolską mądrość, że na wojnie najchętniej biją pany, a najgęściej giną chłopy. Być może rodził się w nim już ludowy resentyment wobec opozycyjnych elit, który mógł go później zaprowadzić, szczególnie jako pracownika filii Ursusa, do Wrzodaka albo jeszcze dalej. Tuż przed końcem mojej krótkiej odsiadki do naszej celi trafił jeden naprawdę niepolityczny więzień, niejaki pan Bańka, miejscowy alkoholik, który każdej jesieni popełniał jakieś drobne wykroczenie, żeby zimę spędzić w ciepłej celi na więziennym wikcie. Tym razem jednak zapił tak ostro, że wiosna pomyliła mu się z jesienią i zamiast ukryć się przed mrozami, stracił piękne lato. On też nie był uciążliwy, przeciwnie, traktował nas z ogromnym szacunkiem, uczył grypsowania itp.

Zatem wszystko byłoby jak w najfajniejszych patriotycznych czytankach dla dzieci, gdyby nie obowiązek słuchania radia od rana do wieczora. Radia włączanego centralnie w każdej celi o szóstej rano i wyłączanego dopiero wraz z początkiem ciszy nocnej. I nastawionego zawsze na I Program PR. Już po paru dniach zostaliśmy doprowadzeni na skraj szaleństwa przez powtarzane w nieskończoność komentarze polityczne, wygłaszane głosem ironicznym i demaskatorskim, do złudzenia przypominającym głos lektora z PiS-owskich klipów emitowanych teraz pod pretekstem kampanii do europarlamentu. Wkrótce dostawaliśmy szału od powtarzanych songów Ireny Santor opiewających piękno Warszawy, Wisły i całego kraju. Szopen wydawał się świadomym i profesjonalnym specjalistą od tortur. Same już dżingle pomiędzy audycjami powodowały ból szczęk, a hejnał z wieży mariackiej o godzinie dwunastej był torturą nie do zniesienia. Jeden z nas w ataku szaleństwa wyrwał ze ściany kabel kukuryźnika i trafił za to do karceru. A transmisję radiowej "Jedynki" i tak nam przywrócono.

Reklama

Kiedy cała ta przygoda się zakończyła, pojechałem na wakacje, które zacząłem od tego, że wraz z moją ówczesną narzeczoną i paroma kumplami zatrudniliśmy się w sadzie koło Grójca przy zrywaniu czereśni. Jakim zaskoczeniem było, gdy pierwszego dnia o szóstej rano, kiedy wspięliśmy się z koszami na czereśniowe drzewa, właściciel sadu, żeby umilić nam pracę, przyniósł tranzystorowe radio, na którym oczywiście nastawił pierwszy program. Koło południa, przy stosunkowo niewinnej informacji o stanie wód na Bugu we Włodawie (do dziś pamiętam, że Bug we Włodawie z racji gorącego i suchego lata znajdował się wówczas w strefie stanów niskich) nie wytrzymałem, zszedłem z drzewa i uciekłem z sadu. Wstydząc się nawet tłumaczyć. I tak zaczął się mój bojkot radiowej "Jedynki". Nie ma charakteru politycznego, a wyłącznie psychosomatyczny. I nie da się go zakończyć bez pomocy psychiatry lub chociażby dobrego psychoanalityka.

Ostatnie tango w Paryżu

Podobnie było z telewizją polską w latach 80. A muszę przyznać ze smutkiem, że bojkotując ją totalnie, byłem raczej wyjątkiem. Wbrew ponawianym co jakiś czas przez związkowe podziemie apelom Polacy masowo telewizję oglądali. Prowadzili z nią oczywiście nieustającą polemikę, wykłócali się od rana do wieczora z występującymi tam przedstawicielami władz, ale oglądali. Każdego wieczora betonowe osiedla rozświetlała charakterystyczna "mgła niebieska od telewizora", uwieczniona w pieśni przez pewną wykonawczynię peerelowskiego pop-rocka. Ja jednak konsekwentnie bojkotowałem, tracąc bezpowrotnie niezliczone odcinki "Janosika", "Czterech pancernych i psa", "Kapitana Klosa", a nawet - czego nie mogę sobie dzisiaj wybaczyć - powtórki doskonałego radzieckiego serialu "Siedemnaście mgnień wiosny", który życie codzienne wysokich funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa Trzeciej Rzeszy ukazywał z niezwykłym realizmem, możliwym do odtworzenia wyłącznie przez telewizyjnych twórców także żyjących w państwie policyjnym.

Bojkotowałem telewizję nie przez jeden dzień, nawet tak świąteczny i nasycony wieloma znaczeniami jak 3 maja. Ignorowałem ją przez całe sześć lat. Bez większego wysiłku omijałem nawet jej najbardziej atrakcyjny program, jakim były konferencje prasowe rzecznika rządu Jerzego Urbana. Nie rozumiałem ludzi starszych ode mnie, którzy niejednokrotnie pluli na ekran, ale od oglądania tych widowisk nie mogli się powstrzymać.

Bojkotowałem telewizję również wtedy, kiedy Jerzy Urban z głównego celebryty PRL-owskiej telewizji stał się jej szefem, prezesem Radiokomitetu. Ale - muszę przyznać ze wstydem - pewnego dnia zerwałem go z miłości do dwóch cynicznych i niemoralnych produkcji puszczonych przez Jerzego Urbana całkowicie świadomie, jedna po drugiej, tego samego wieczora, żeby skusić i złamać kogoś takiego jak ja. Pierwszy szedł "Joseph Andrews" Tony’ego Richardsona według słynnej powieści Fieldinga opisującej przygody młodego, czystego jak ja służącego, który - w przeciwieństwie do mnie - nie ulega jednak żadnym pokusom ze strony swoich zdemoralizowanych oświeceniowych panów i pań. Później zostało wyemitowane "Ostatnie tango w Paryżu".

Rzecz działa się gdzieś na przełomie 1987 i 1988 roku. A Jerzy Urban, na fali odwilży, której już jako prezes Radiokomitetu chciał nadać charakter bardziej obyczajowy niż polityczny, zapowiadał ten przełomowy wieczór - równie dla nas wówczas ważny, jak trochę później wieczór ogłoszenia wyników wyborów 4 czerwca - od wielu tygodni. A trzeba wiedzieć, że realny socjalizm był przaśny i niewiele ludziom oferował nie tylko w dziedzinie swobód politycznych, wolności słowa, konsumpcji czysto materialnej. On był także niezwykle purytański w dziedzinie obyczajowej. Pierwsi sekretarze nie zachowywali się tak jak Kazimierz Marcinkiewicz w Londynie, a jeśli nawet tak się zachowywali, to my nie mogliśmy się o tym dowiedzieć. Szczytem pikanterii był serial o oszuście matrymonialnym Kalibabce zatytułowany "Czarny tulipan", naprawdę niewinny. Nawet "Dzieje grzechu" Borowczyka (z niezapomnianym, wynoszonym przez bandziorów trupem Olgierda Łukaszewicza, któremu przez moment dyndają na ekranie nagie genitalia) były bardzo długo dostępne tylko w kinach. A tu nagle "Joseph Andrews" i "Ostatnie tango w Paryżu" w socjalistycznej telewizji. I to dzięki Urbanowi. Uległem, mimo że w tyle głowy wygrażali mi polegli powstańcy, zgładzeni stosunkowo niedawno poeci "Sztuki i Narodu". A Kaczmarski z Gintrowskim śpiewali bez końca w duecie, w malutkiej celi mojego mózgu, swoją "Wigilię na Syberii". Pragnienie zobaczenia choćby odrobiny seksu przemogło naturalną u chłopca takiego jak ja solidarność wobec własnej wspólnoty pozbawionej wówczas wszelkich politycznych praw. Uległbym pewnie wówczas, złamałbym bojkot, choćby szefem Radiokomitetu nie był Jerzy Urban - z perspektywy czasu postać nieporównanie bardziej ambiwalentna - ale nawet sam Piotr Farfał, o którym nic dobrego powiedzieć nie można.

Nie byłem w moim upadku osamotniony, razem ze mną uległ mój kolega ze stancji, dzielący ze mną pokój pełen bibuły, z radiem wiecznie nastawionym na którąś z polskojęzycznych zachodnich rozgłośni. Był tak samo wyposzczony jak ja. Ponieważ nie mieliśmy telewizora, przyjęliśmy w tamten wieczór zaproszenie dwóch miłych pań z krakowskiej inteligencji, znacznie starszych od nas, których mieszkanie od dawna było punktem przeładunkowym bibuły. One również, niestety, złamały wtedy bojkot Radiokomitetu.

Nie wiedzieliśmy jednak, na co się porywamy. Już przy wesołym i nieco cynicznym "Josephie Andrewsie" nasze swobodne jeszcze przed chwilą rozmowy i żarty umilkły. A na policzki raz po raz zaczęła nam występować ceglasta czerwień zawstydzenia. Ale kiedy zaczęło się "Ostatnie tango w Paryżu", kiedy Marlon Brando zaczął próbować z nieco loliciarską Marią Schneider kolejne pozycje, a wreszcie dotarliśmy do monumentalnej sceny z masłem, cała nasza czwórka zrozumiała, że przeholowaliśmy. Przepraszając za wszystko, opuściliśmy gościnne domostwo. Było już jednak za późno. Jerzy Urban odniósł tryumf nie tylko nad bojkotem, ale nad całym poczciwym purytanizmem obyczajowym pokolenia stanu wojennego. A przecież, jak wszyscy doskonale wiemy, nie miał to być jego tryumf ostatni.

Parę lat później miałem się dowiedzieć, że Jerzy Urban, którego przez sześć lat z takim heroizmem - aż do dnia mojego upadku przy "Ostatnim tangu w Paryżu" - bojkotowałem, nie jest i nigdy nie był jakąś zakałą polskiej demokracji. Przeciwnie, jest jej ozdobą, a nawet jednym z gwarantów. Dowiedziałem się, że Czesław Kiszczak, którego też na swój sposób bojkotowałem, jest polskim patriotą i człowiekiem honoru. A od Wojciecha Jaruzelskiego, którego bojkotowałem całkiem niepotrzebnie, lepiej się w ogóle "odpieprzyć". Zrozumiałem wtedy, że wygasła we mnie bezpowrotnie wszelka pasja do bojkotów i innych zbiorowych uniesień. Gdy spojrzałem za siebie, żal mi się nawet zrobiło nieobejrzanych odcinków "Kapitana Klosa", "Czterech pancernych", "Janosika", a nawet utrzymanych w stylistyce Bonda programów publicystycznych o "człowieku, który podniósł kamień", żeby odebrać ukrytą pod tym kamieniem instrukcję CIA i pozostawić własny szpiegowski meldunek. Dziś, nauczony szacunku dla szarości przez większych i moralniejszych ode mnie, już bym tego wszystkiego z taką niepotrzebną pasją nie bojkotował.

Farfała zbojkotuję jako bikiniarz

A jednak telewizję brunatnego Piotra Farfała w dniu 3 maja zbojkotuję. Bo oglądając ją, nic bym nie zyskał, a nie oglądając niczego, nie tracę. Naturalny odruch mojego przedwcześnie scyniczniałego organizmu absolutnie pokrywa się tym razem z odruchem Agnieszki Holland, Andrzeja Wajdy...

Mój bojkot telewizji Farfała jest bowiem częścią ostatniego bojkotu, jaki konsekwentnie praktykuję od kilku już lat. To bojkot nie tylko polskiej telewizji, ale niestety także polskiej literatury, kina, inteligenckiej kultury wysokiej... A praktykuję go od paru lat niepowodowany bynajmniej ideałami tak wzniosłymi jak te, które w swoim wezwaniu do trzeciomajowego bojkotu telewizji Farfała przywołuje Joanna Szczepkowska. Jest jest to bojkot faszyzmu w imię demokracji, ale bojkot nudziarstwa prowadzony w imię kolorowych skarpetek bikiniarza, ciuchów z Unry, stu programów kablówki czy telewizji cyfrowej, do której muszę być dzisiaj podłączony. Odłączony od kablówki szybko umarłbym z nudów. Oglądając czy to poczciwy, anachroniczny antykomunizm Bronisława Wildsteina, czy też mydlaną dostojność Tomasza Lisa, który z upiorną powagą na twarzy od wielu już lat zadaje wszystkim pytanie: "Co z tą Polską?". Zbojkotuję 3 maja telewizję publiczną, bo bojkotuję ją konsekwentnie, zamiast niej oglądając Canal+, HBO, Cinemax, AXN Sci-Fi, Filmbox, a nawet TCM - bo jeśli już się mam się cofać o pół wieku, to zamiast do epoki przaśnego Gomuły wolę powrócić do Alfreda Hitchcocka.

Bojkotuję także "Włatców móch", mimo że z jego powstaniem Piotr Farfał nie ma nic wspólnego. A to dlatego, że jako bikiniarz przyzwyczaiłem do "South Parku", którego polski serial jest niestety jedynie pozbawioną inteligencji i dowcipu podróbą. Jestem też zmuszony bojkotować współczesną polską literaturę, kiedy po raz kolejny dowiaduję się od kolejnego krytyka, że nareszcie skupia się ona wyłącznie na języku, porzucając ideologię, politykę czy choćby samo myślenie, obojętnie, czy jest ono przez tego krytyka podejrzewane o prawicowość, czy o lewicowość. Wiem, że chwaloną w taki sposób polską poezję czy prozę będę niestety zmuszony, jako intelektualny bikiniarz, bojkotować na wieki. I zamiast kolejnego rapującego, hiphopowego lub - dla odmiany - magicznego polskiego arcydzieła literackiego znowu wezmę do ręki Ellisa, Houellebecqa albo Pielewina.

O polskim kinie współczesnym i mojej skłonności do jego bikiniarskiego bojkotu lepiej w ogóle nie mówmy, bo wówczas musiałbym przyznać, że słynny dialog Himilsbacha i Maklakiewicza pochodzący z "Rejsu" to bardziej precyzyjna i realistyczna diagnoza współczesnej polskiej kinematografii niż każdy filmoznawczy esej, który mógłbym dzisiaj przeczytać na łamach miesięcznika "Film". Jedyne co może umniejszać grozę upadku kina polskiego w porównaniu z kinem nie tylko amerykańskim, ale także brytyjskim (jeśli oczywiście nie naśladuje ono kina kontynentalnego), to zupełnie porównywalny do naszego upadek kina we Francji. W "South Parku" potrafią je pastiszować bez trudu. A Woody Allen poświęcił mu mordeczą angedotę w swoim filmie "Koniec z Hollywood". Nowe dzieło granego tam przez samego Allena reżysera Vala Waxmana, dzieło więcej niż nieudane, dzieło, które jest gniotem, bo podczas całej realizacji reżyser cierpiał na psychosomatyczna ślepotę i nie widział tego, co kręci, zostaje nagrodzone najpoważniejszą nagrodą filmową na festiwalu w Paryżu. Film ślepego reżysera amerykańskiego zostaje przez francuskich krytyków uznany za dzieło dorównujące już nieomalże kinu francuskiemu. Krótko mówiąc, bojkot współczesnego kina znad Sekwany przychodzi mi, jako bikiniarzowi, z taką samą łatwością jak bojkot telewizji Farfała.

Wolny rynek kablówek i telewizji cyfrowych, globalizacja kultury, a już szczególnie kultury masowej, wyzwoliły mnie zarówno od Piotra Farfała, jak i od Joanny Szczepkowskiej (oczywiście bez porównania od Farfała sympatyczniejszej). Wyzwoliły mnie zarówno od późnego Wildsteina, jak i od późnego Wajdy. W trudnych dla mnie i heroicznych dniach bojkotu "Włatców móch" i telewizji publicznej dały mi w zamian całe bogactwo światowej kultury masowej i kultury wysokiej. Sprawiły, że moje bikiniarstwo mogę celebrować każdego dnia, a nie jedynie 3 maja 2009 roku.