Tak szarpanej, tak pozbawionej jednej linii podziału i logiki debaty przedwyborczej nie pamiętam. I nie piszę tego przecież jako komentator niechętny ostrym starciom i zaczepnym przemówieniom.

Nie uważam, jak wielu publicystów, że trupia cisza i powszechna zgoda to sól demokracji. Jest przecież odwrotnie – nic tak nie służy zaangażowaniu w życie publiczne, mobilizacji wyborców, jak wysoki (choć bez nienawiści) poziom emocji, jak przekonanie Polaków, że o coś tu naprawdę chodzi. Problem jednak w tym, że tym razem o nic chyba nie chodzi. Tematy starć zmieniają się jak w kalejdoskopie, a każdy z nich nie trwa dłużej niż żywot internetowego newsa. Sprawy krajowe mieszają się z zagranicznymi, poważne ze śmiesznymi, a od treści samych spotów publiczność i media bardziej interesuje ich forma, grające w nich aktorki i mapki Polski z błędami. Do tego zagraniczne nazwiska kandydatów wyrastające na wydarzenia poważniejsze niż przemówienia liderów, prawdopodobna dziura budżetowa używana przez PiS ze wsparciem prezydenta jako europejski taran i małe kaczorki machające łapkami w spocie Platformy Obywatelskiej. No i jeszcze oczywiście w tle Lech Wałęsa, Libertas i telewizja publiczna.

Reklama

Wszystko to jakieś toksyczne, trudne do uchwycenia i opisania. Ta kampania wymyka nam się z rąk, a główni gracze nawet chyba nie ukrywają pogubienia. I nie chodzi też wcale o to, że nie potrafią się poważnie pospierać o Europę, jej kształt, wizję i przyszłość. Tu też możemy w miarę szczerze powiedzieć, że wynika to z praktycznego zaniku polskiego eurosceptycyzmu, nie mówiąc już o niechęci do integracji. To wielki triumf linii proeuropejskiej w polskiej polityce. To jedna z tych spraw, o których już – jako naród i społeczeństwo – zdecydowaliśmy. Wiemy, że chcemy być w Europie, wiemy, że szybki marsz do niej był jedną z lepszych rzeczy, która nam się przydarzyła i że wykorzystaliśmy szansę. Bo dzisiaj nie byłoby to możliwe. A przede wszystkim wiemy, że korzyści z bycia w Unii Europejskiej przeważają nad nielicznymi stratami, a szanse nad zagrożeniami. I z tego punktu widzenia ta niechęć do spierania się o Unię jest zrozumiała.

Dlaczego jednak – stawiam pytanie – nic innego nie weszło w tę przestrzeń? Żadna wyrazista oś sporu, żadna debata o najbardziej nawet polskiej z polskich spraw? Bo przecież nie jest tym tematem budżet – głównie dlatego że dopóki rząd nie odsłoni kart, dyskutujemy jak analfabeci o literaturze. Nie jest też takim tematem kwestia niemiecka. Bo choć gorąca, to zbyt rozgrywana, zbyt przedwyborcza, by mimo zatrutych jabłek podawanych przez część niemieckich mediów i polityków nabrała poważniejszych kształtów. Zresztą, oskarżanie Jarosława Kaczyńskiego, że jest polską Eriką Steinbach, świadczy, że strona platformerska po prostu się od tej debaty uchyla. Próbuje przeczekać, przerzucić temat na boczne boisko. Nadal więc nie mamy tematu głównego, niczego o co spór byłby nie tylko gorący, ale w minimalnym chociaż stopniu poważny i wiarygodny, szczery, a nie będący wynikiem pijarowskich deklaracji, że „warto w to wejść”. I jeśli komuś jeszcze mało dowodów na tę pustkę, to niech sobie obejrzy bloki wyborcze w telewizji i prezentowane tam filmiki Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Przypadek, w którym walcząca o głosy lewica sporą część swojego czasu antenowego poświęca na prezentacje twarzy Donalda Tuska i obu Kaczyńskich, jest przykładem klinicznym. A już ewidentnie przedwczesne orędzie zorganizowane przez prezydenta na temat budżetu i brutalny odwet PO w postaci uderzenia za pomocą zarzutów finansowych w szefa prezydenckiej kancelarii Piotra Kownackiego są dla mnie dowodami ostatecznymi.

A więc gdzie leży przyczyna? Skąd ta toksyczność kampanii? Stawiam tezę, że polska polityka wchodzi właśnie w moment poważnego przesilenia. Stare tematy powoli się wyczerpują, kończy się żywotność spraw takich jak estetyczność Kaczyńskich, jak oczy Donalda Tuska. Ten proces zaczął się już kilka miesięcy temu, wraz z pojawieniem się zwiastunów kryzysu gospodarczego, a teraz dochodzi do punktu kulminacyjnego. Bo już wiemy, że suchą stopą przez załamanie rynków światowych nie przejdziemy. Koszty gospodarcze, społeczna cena będą poważne. Jak duże, nie wiadomo, może po lipcowej nowelizacji budżetu będzie można coś więcej powiedzieć. Na pewno jednak będą i na pewno otworzą nowy rozdział w polskiej polityce. Zresztą, już teraz rzucając się na temat sytuacji budżetu, PiS wydaje się słusznie to wyczuwać. I po raz pierwszy łapie nieco – choć też bez przesady – wiatru w żagle. Można zaryzykować stwierdzenie, a potwierdzają to różne nieoficjalne przesłuchy, że i Tusk, i Kaczyński to wyczuwają. Premier wyraźnie wycofuje Palikota i innych zabawiaczy publiki, którzy w ciężkich czasach staną się passe. Prezes PiS, czując chwilę, zabiega o powrót profesor Zyty Gilowskiej, bo wie, że to może być jego najważniejsza broń. I nabiera zaś pewności siebie. Ale oczywiście pierwszy nadal będzie dominował, utrzyma sporą przewagę nad Prawem i Sprawiedliwością, ale to już nie będzie gra do jednej bramki. Partia Kaczyńskiego coraz częściej będzie decydowała się na ofensywę. Zresztą, po tych wyborach Kaczyński, jeśli nie poniesie jakiejś straszliwej wyborczej klęski, jeśli sondaże się nie mylą zasadniczo, będzie mógł zamknąć jeden z ważnych frontów: wewnątrzprawicowy. Libertas nie wydaje się poważną konkurencją, podobnie jak Polska XXI. Nic silnego, nic poważnego na prawicy poza PiS nie ma, a ważni środowiskowi sojusznicy – jak Radio Maryja – są nadal przy nim.

Jeśli więc spojrzymy na kampanię do Parlamentu Europejskiego jako właśnie na taki okres przejściowy, to całe to pomieszanie języków i stylów, ten toksyczny eklektyzm staną się dużo bardziej zrozumiałe. Wszyscy czują, że to już nie ten czas i nie ten język, że inne, ważniejsze sprawy są za horyzontem, ale nikt nie potrafi jeszcze ich nazwać i wydobyć z cienia. Mimo to można jednak pokusić się o pewną prognozę. A więc – jak już wyżej napisałem – nie będzie to raczej estetyka. Założenie powrotu prawdziwej polityki wyklucza bowiem dominacje tej sfery, choć pozostanie ona jakimś elementem tożsamościowym wyborców Platformy Obywatelskiej. To może spór Polski Solidarnej z Liberalną? Na pewno coś z tego się pojawi, ale po dwóch latach rządów PiS, w tym obniżania podatków i składek, wydaje się to lekko zgrana karta. Podobnie jak polityka zagraniczna, bo z kolei dwa lata rządów PO negatywnie zweryfikowały zapowiedzi błyskawicznej naprawy stosunków polsko-rosyjskich i polsko-niemieckich. Temperatura tych relacji jest nieco niższa, ale katalog problemów niezmienny. A więc co?

Zapowiedź widzę w tym, co było najbardziej nowym elementem w tej kampanii. Myślę tu o demonstracjach związkowców – tych z „Solidarności” i tych naprawdę niebezpiecznych z „Sierpnia 80”. No i w zauważalnym wzroście (w jednym z sondaży do poziomu 5 procent) poparcia dla Samoobrony. Ta ostatnia partia była bowiem zawsze dla Polaków wyborem skrajnej rozpaczy, była wskazaniem, że jest naprawdę źle. Podobnie jak ostre zadymy związkowe. Wbrew pozorom nie ma w Polsce bowiem i nigdy nie było zbyt wielu chętnych do ulicznych awantur. Zawsze byli oczywiście zadymiarze, ale tylko w pewnym kontekście społecznym potrafili uruchomić jakąkolwiek energię społeczną, w tym także członków swoich organizacji.Teraz najwyraźniej zaczynają to znowu potrafić.

Tam właśnie szukałbym nowego tematu głównego polskiej polityki za kilka miesięcy. Wyraźnie podkreślam – związkowcy i zadymiarze nie będą tu stroną, będą tylko aktorami, będą figurami, do których świat polityki i mediów będzie się odwoływał. A politycy i ich doradcy już nakreślą całą ideologię i język. Będą więc dla jednych warchołami, a dla drugich ludźmi pracy. Jedni będą mówili o konieczności utrzymania porządku, a drudzy o brutalnej pacyfikacji. Przedsmak tego mieliśmy zresztą po manifestacji „S” podczas kongresu Europejskiej Partii Ludowej w Warszawie. Pierwsi nazwą się obrońcami demokracji i ładu społecznego, drudzy – stronnikami zdesperowanych niemocą rządu pracowników. I sama skala protestów, nie spodziewam się jakiejś wielkiej, nie będzie miała specjalnego znaczenia. Bo istotą będzie pojawienie się nowego punktu odniesienia i w konsekwencji – stworzenia nowej osi podziału politycznego. Osi jakoś tam wygodnej i naturalnej dla PiS i PO, a znowu skrajnie niewygodnej dla lewicy, nadal uwikłanej w rozkrok między salonowością a werbalnym wsparciem świata pracy. Choć zapewne skrajne ruchy lewackie będą próbowały przy okazji zaistnieć, podlewając benzyny gdzie się da.

Kto wygra? Nie wiadomo. O wyniku może przesądzić nawet jednostkowe wydarzenie – zbyt widoczne chuligaństwo albo na przykład jakaś błędna akcja policji, jakieś przypadkowe ofiary śmiertelne. Na pewno jednak gra będzie zupełnie inna niż dotychczas. Z jednej strony bardziej brutalna, a z drugiej bardziej rzeczywista, dotykalna niż dotychczas. Taki – sądzę – będzie nowy temat główny polskiej polityki. I dlatego ta kampania jest tak toksyczna. Bo to żadne nowe rozdanie, ale drgawki dogorywania tematów zużytych i nieaktualnych.