Anna Masłoń: Jak wyglądał plac Tiananmen i centrum Pekinu po masakrze studentów?
Michał Korzec*: Panowała cisza, na ulicach pustki. To było zdumiewające, po tylu dniach bezustannego korowodu protestantów. Nigdy nie sądziłem, że zobaczę takie ludne miasto jak Pekin w takim stanie. W promieniu kilku kilometrów od placu Niebiańskiego Spokoju na każdym skrzyżowaniu stały autobusy, wojskowe ciężarówki, gdzie jeszcze tlił się ogień, roznosił się zapach spalonego ludzkiego ciała. Po tamtych wydarzeniach obiecałem sobie, że już nigdy nie wrócę do Chin.

Reklama

Nieoficjalne szacunki mówią o kilku tysiącach ofiar.
Tutaj zawierzyłbym informacjom tamtejszej bezpieki. Ukazała się nawet książka, powstała na podstawie ich materiałów. Pojawiają się tam liczby rzędu 460 - 470 osób. To nie są materiały propagandowe tylko wewnętrzne raporty dla władz.

Wszyscy uciekali, po co pchał się pan do centrum?
Kiedy obudziłem się 4 czerwca, w BBC i Głosie Ameryki mówiono tylko studentach rozjechanych gąsienicami czołgów. Mimo to rano wyruszyłem swoją ciężarówką, która była chińską kopią rosyjskiego Kamaza, żeby spotkać się z przyjacielem. Jazda przez miasto przypominała krążenie w labiryncie. Teoretycznie centrum było zablokowane, ale wojsko nie mogło obstawić wszystkich zaułków. Więc poruszałem się zygzakiem, zawracając, kiedy napotkałem posterunek. I tak przez wiele godzin, aż wreszcie dotarłem do mieszkania An Zhizhenga. Kiedy się spotkaliśmy, mój przyjaciel wykrzyczał: "Znikaj! Czyś ty zwariowałeś?! Jest godzina policyjna, zjeżdżaj stąd".

No i?
Zrobiłem najgłupszą rzecz w moim życiu. Pojechałem na plac Tiananmen. Momentalnie skierowały się w moją stronę lufy rozstawionych tam dział. Pokazałem się żołnierzom, żeby wiedzieli, że choć tablice rejestracyjne są chińskie, za kierownicą siedzi biały. Wściekły oficer kazał mi wynosić się z placu. Wjechałem na opustoszałą główną aleję miasta, a potem wróciłem na uniwersytet, na którym uczyłem i gdzie mieszkałem. Studenci zbierali się, żeby zobaczyć wywieszone na tablicy ogłoszeń fotografie tego, co stało się w nocy. Dookoła muru okalającego kampus krążyło wojsko i w kółko powtarzany był komunikat o godzinie policyjnej. Wkrótce stołówki uniwersyteckie zostały zamknięte. Chłopi przestali przychodzić pod bramy, żeby sprzedawać żywność. Wszyscy studenci wrócili do domów, bo po prostu nie mieli co jeść.

Reklama

A ci, którzy nie mogli wyjechać?
Siedzieli w domu i oglądali telewizję. Kreskówki, bo wtedy nie puszczano partyjnych przemów ani materiałów propagandowych, tylko bajki Walta Disneya. Do tego podawane były numery, pod którymi można było donieść na prowodyrów. Żadnej informacji, żadnej propagandy, tylko filmy rysunkowe. Żeby nie drażnić ludzi, wyciszyć ich. Myślę, że mieszkańcy Pekinu nie czuli wtedy strachu, lecz bezsilną wściekłość. Ta wściekłość mijała bardzo powoli.

Często odbierał pan telefony z Europy?
Nie tylko z Europy, dzwoniono też do mnie z centrum Pekinu. Chcieli sprawdzić, czy 8 syczuańska dywizja wpadła na uniwersytet i już nas wszystkich wymordowała, bo starcia toczyły się na terenie całego miasta.

Bał się pan? O siebie, o rodzinę?
Pekin był wtedy miejscem makabrycznym, ale nie niebezpiecznym, władzom zależało na opanowaniu sytuacji, a nie na masowych morderstwach. 5 czerwca poszedłem razem z Dawidem, moim czteroletnim wówczas synem, obejrzeć spaloną wojskową ciężarówkę poza bramą kampusu. Szybko mu się znudziło i zupełnie nie licząc się z historycznym znaczeniem tego, co widział, chciał wracać do domu. Kiedy profesorowie mieszkający na kampusie zdecydowali się wyjechać z rodzinami, Dawid stwierdził - a było to 6 czerwca - że wszędzie panuje śmiertelna nuda. Domagał się wyjścia na basen, dojechaliśmy do najbliższego luksusowego hotelu. Na nasz widok recepcja zdębiała. Weszliśmy na basen z pięknym widokiem na góry. I nagle z gór zaczęła staczać się na miasto fala dźwięku. Ustawiona tam armata strzelała co dwie minuty, żeby podtrzymywać poczucie zagrożenia.

Reklama

Podczas protestów bywał pan na placu?
Oczywiście, woziłem tam studentów swoją ciężarówką. Dostarczałem też koce, jedzenie, a wyczerpanych zabierałem z powrotem na uniwersytet. Czasami chętnych było więcej niż miejsca w samochodzie, a mogło tam pomieścić się jakieś 20 osób, więc musieliśmy ich wręcz wykopywać z kamaza na ulicę. Ale po kilku dniach miasteczko namiotowe świetnie się zorganizowało, pojawili się lekarze i pielęgniarki.

Kiedy studenci zaczęli maszerować w kierunku placu Tiananmen, ludzie na chodnikach przystawali i patrzyli na nich z kamiennymi twarzami. Tak jak patrzy się na skazańców - z mieszaniną obojętności i litości. Potrzebny był tydzień, żeby mieszkańcy Pekinu przełamali barierę strachu i dołączyli do tych młodych ludzi.

A co się działo na placu?
Na zdjęciach często pokazywana jest Statua Wolności zrobiona przez studentów akademii sztuk pięknych. Wyjątkowo paskudna styropianowa maszkara - myślałem wtedy, że mogli się bardziej postarać. Pamiętam, że niektórzy liderzy ruchu mogli poszczycić się wieloma fankami. Jak groupies, które pojawiały się wszędzie tam, gdzie koncertowały gwiazdy rocka, tak te dziewczyny towarzyszyły jednemu z przywódców - Wuerkaixiowi.

Z dnia na dzień coraz więcej osób zaczynało nosić białe opaski - podobne do tych, jakie wiązali sobie na głowach piloci kamikadze. Ich znaczenie w pewnym momencie wydawało się oczywiste - idziemy na śmierć.

Dlaczego władze długo zwlekały z reakcją?
Przede wszystkim protesty nie byłyby w ogóle możliwe, gdyby nie ostry podział w partii oraz wizyta Gorbaczowa Jedna część - pod wodzą premiera Zhao Ziyanga, który uważał, że władze Chin powinny naśladować Gorbaczowa, patrzyła na nie ze zrozumieniem. Druga chciała stłumić rewoltę. Korzystając z wizyty premiera w Korei Północnej, komitet centralny przeforsował rozwiązanie siłowe. Kiedy dywizje zaczęły okrążać miasto, los rewolucji wydawał się przesądzony. 20 maja został ogłoszony początek stanu wojennego. Chociaż szykowali się na śmierć, to, co stało się 4 czerwca, było piorunujące. To był szok.

Dla pana?
Dla całego społeczeństwa. Myślę, że żołnierze też do końca nie wierzyli, że będą musieli walczyć z cywilami. Rozkaz padł w ostatniej chwili, część odmówiła wykonania. Po atakach rozpętały się walki uliczne. Budowano barykady, chłopcy rzucali koktajlami Mołotowa. Lud się mścił - wyciągano żołnierzy z ciężarówek, dokonywano samosądów. Takie obrazki telewizja chińska pokazywała zresztą później bardzo chętnie.

Jak pan w ogóle trafił do Chin?
Doskonale pamiętam moment, w którym zdecydowałem się nauczyć się języka chińskiego. Od roku 1958 mieszkałem w Holandii. Kiedy w maju 1975 r. przyjechałem do Warszawy, zatrzymałem się u Jakuba Karpińskiego, szybko do drzwi zastukali milicjanci. Mieli dla mnie propozycję nie do odrzucenia - miałem stawić się w pałacu Mostowskich. "A jeśli się nie stawię?" - zapytałem, przeświadczony, że jako obywatel Holandii nie muszę reagować na takie propozycje. "To ta pani, która teraz chowa się za łóżkiem, będzie musiała pójść z nami". Cóż było zrobić, poszedłem. W siedzibie komendy MO usłyszałem, że mam ciekawych przyjaciół. "Nie chodzi o to, żeby pan przestał się pan z nimi przyjaźnić - zapewnili mnie - ale chcielibyśmy, żeby pan zaprzyjaźnił się też z nami". Zaproponowali mi donoszenie za 200 guldenów miesięcznie. Parsknąłem śmiechem. Zdenerwowany taką reakcją oficer kazał mi w ciągu tygodnia zameldować się w ambasadzie polskiej w Hadze. "Bo jeśli nie - zapowiedział - to pańska noga w Polsce już nie postanie. Wyszedłem stamtąd i pomyślałem: "No to chyba rzeczywiście nie postanie". I postanowiłem, że nauczę się chińskiego. Podjąłem tą decyzję w stanie lekkiej euforii, bo pan major częstował mnie hojnie koniakiem gruzińskim.

No i jak panu szło?
Na początku korzystałem z książek, ale mówić po chińsku nauczyłem się dopiero podczas dłuższego pobytu na Tajwanie. W 1980 r. spędziłem trzy miesiące na kursie językowym organizowanym przez jezuitów. Nauczyciele nie tolerowali rozmów po angielsku. Wynajmowałem dom w uroczym miasteczku, sam dbałem o wyżywienie. Bardzo szybko opanowałem poprawną wymowę nazw dań, bo inaczej umarłbym z głodu.

Został pan lokalną atrakcją?
Chyba tak. Tam właśnie poznałem moją byłą żonę, Tan Pei. Spotkaliśmy się na jakimś przyjęciu. Ona była wtedy studentką anglistyki, a jej rodzice chcieli zaaranżować dla niej małżeństwo - to dość powszechna wówczas praktyka. To ona mnie poprosiła, żeby się z nią ożenić, a ja na to przystałem. Wyjechaliśmy razem do Holandii.

To jej zawdzięcza pan znajomość chińskiego?
Nie, zawsze rozmawialiśmy po angielsku. Ale przyznaję, że przez 12 lat małżeństwa często przeszkadzały nam w porozumiewaniu się nie różnice językowe, ale kulturowe. Te różnice w wychowaniu widzę także w moich relacjach z synem. Dawid ma teraz 24 lata i stanowi wcielenie postawy konfucjańskiej. To, o czym tak wiele czytałem w książkach, widzę teraz z postawie mojego syna wobec życia - prostolinijność z jednej, brak elastyczności z drugiej strony. Poważnie myśli zresztą o przeniesieniu się z Holandii do Chin, żeby pracować tam jako adwokat. Jedynym problemem jest to, że chociaż chiński to jego język ojczysty, nie potrafi w nim czytać i pisać. Pytam go czasami, jak ma zamiar służyć pomocą prawną chłopom - bo tym chciałby się zajmować - skoro każdy z nich potrafi czytać i pisać po chińsku, a on tego nie umie.

No to gdzie się pan nauczył języka?
W 1983 roku zostałem akredytowanym dziennikarzem w Pekinie, ale jeśli chodzi o doskonalenie mojej znajomości chińskiego, było to rozwiązanie naprawdę fatalne. Korespondenci spędzają czas głównie w towarzystwie innych reporterów. Mieszkałem wtedy w dzielnicy dla cudzoziemców. Na moje nieszczęście za sąsiadkę miałem żonę dyrektora jakiejś polskiej firmy transportowej, która kiedy się napiła, waliła głową w ścianę, rycząc głośno: "Ach, ty k...wo gestapowska". Widocznie przypominała sobie młodość, akurat zawsze wtedy, kiedy miałem do napisania jakiś artykuł.

Zbieraliśmy się w klubie dla korespondentów zagranicznych, próbowaliśmy wyłapywać nowe historie. Często dowiadywałem się od redakcji, że zamiast szukać czegoś świeżego, powinienem napisać to samo, co mój kolega z innej gazety, którego artykuł naczelny już zdążył przeczytać. Często, szukając tematów, wyjeżdżałem na prowincję.

Miał pan jakiegoś "anioła stróża"?
Nie, nie potrzebowałem oficjalnego "tłumacza", bo podróżowałem z Tan Pei. Kiedyś wyjechaliśmy rowerami na dwa dni i nie dopełniliśmy wymogu meldunkowego. Zostaliśmy zabrani na komisariat. Funkcjonariusze krzyczeli przede wszystkim na nią - na mnie nie miało większego sensu, bo i tak niewiele rozumiałem. Zaprowadzili mnie do osobnego pokoju, żebym złożył samokrytykę. Napisałem ją oczywiście po angielsku, w języku, którego żaden z milicjantów nie rozumiał. Rytuał został spełniony, a my mogliśmy wracać do domu.

Czyli zapału do nauki to pan wielkiego nie miał?
Żeby porządnie nauczyć się języka, zacząłem w 1986 roku pracować jako kierowca ciężarówki. Przyznam, że z inspiracji książką Marka Hłaski "Następny do raju". Mój przyjaciel miał wtedy małą fabryczkę 25 km od placu Tiananmen i przez pół roku zajmowałem się wożeniem części zamiennych do maszyn. Samochód był toporną konstrukcją, ale dość prostą, więc jeśli coś się psuło, potrafiłem to sam naprawić. Jeździłem nim zimą i marzłem potwornie, bo wtedy Pekin zamienia się w Syberię. Jeśli noc zastała mnie w trasie, zawijałem się w grubą kufajkę, przykrywałem kocem. Ale to niewiele pomagało.

Dosyć nietypowe zajęcie jak na Europejczyka.
Ludzie dziwili się, widząc mnie za kółkiem, lecz tłumaczyłem im, że jestem Ujgurem - to mieszkający w Chinach lud turecki. W tamtym czasie z białymi miałem do czynienia raz na dwa tygodnie. Kiedy mój przyjaciel mówił mi, że już cuchnę, zaglądałem do jakiegoś hotelu, żeby się wykąpać i popływać w basenie. Może nie byłem wtedy czyściochem, ale chińskiego się nauczyłem.

Zapewne nie literackiego.
Większość czasu spędzałem z innymi kierowcami, stojąc w długich kolejkach po części, pijąc chiński samogon, paląc papierosy i gadając. Kierowcy narzekali na życie, kobiety, które ich rzuciły, brak pieniędzy. Chiński, który dzięki temu szlifowałem, był dość wulgarny. Lata później w środowiskach dyplomatycznych i naukowych niektórzy za zdumieniem pytali, gdzie się go nauczyłem. Zdarzyło się parę razy użyć kilku słów - delikatnie mówiąc - niewłaściwych.

Co pana przekonało do tego, żeby do Chin jednak wrócić po 4 czerwca?
Zakochałam się w Jadwidze Staniszkis, a ona chciała zobaczyć Chiny. Więc jej pokazałem. Ona zresztą sama wybrała doskonałą metodę, żeby poznać miasto - każdego ranka wybierała jakiś sektor Pekinu na mapie i godzinami spacerowała po ulicach. Zaglądała w każdy kąt, oglądała życie od kuchni, bo ludzie są bardzo ciekawi, kto jest tak zainteresowany ich życiem.

Ale Pekin nie mówi całej prawdy o Chinach. Jest jeszcze prowincja, a tam sytuacja wygląda dramatycznie. Kiedy wjeżdżamy na wieś - nawet niedaleko od stolicy - widać najpierw góry śmieci, których nikt nie wywozi. Nawet jeśli jesteśmy zaproszeni do domu lokalnego sekretarza partii, to choć stoi tam kolorowy telewizor i lodówka, wszystko jest stare, zniszczone, brudne, zapchlone. W innych domach wygląda to jeszcze gorzej. Czasami po prostu nie ma co jeść. Co wyjątkowo przerażające, młode dziewczyny są traktowane przez chłopów niemalże jako nowy rodzaj uprawy - jadą do miast, by pracować jako prostytutki, a zarobione pieniądze wysyłają rodzinie. Prostytucja w Chinach, tak jak wszędzie, oczywiście zawsze istniała i sama w sobie nie jest złem, lecz tu mamy do czynienia z odrodzeniem najgorszych konfucjańskich tradycji, które wymagają od dzieci absolutnego posłuszeństwa rodzicom i poświęcania się dla nich.

A władza jak trzymała się mocno, tak trzyma.
Chiny nie są państwem totalitarnym. A to dlatego, że przywódcy boją się już mobilizować ludzi, wiedzą, że każda taka demonstracja poparcia bardzo łatwo może się przerodzić w manifestację sprzeciwu. Nawet w 50-lecie istnienia ChRL główną aleją Pekinu szli aktorzy, a nie lud.

"Ludzie, którzy mają za sobą doświadczenie rzezi na Tiananmen, teraz - jak niegdyś we Francji, Niemczech czy USA pokolenie 1968 - weszli do struktur władzy" - mówiła w wywiadzie dla DZIENNIKA Jadwiga Staniszkis. Zgodzi się pan z tym? To o pana ówczesnych studentach.
Pracują, niektórzy zapisali się do partii. Robią to oczywiście dla kariery. Zresztą ileż można walczyć? Teraz wielu czuje bezsilność i decyduje się przeprosić za tamte wybryki młodości. Założymy interes, handlujemy, bogacimy się - tak dzisiaj myślą moi studenci z tamtych czasów. Oczywiście wśród wielu innych taki oportunizm powoduje obrzydzenie. Partia popiera takie postawy nieograniczonego konsumpcjonizmu. Plotki o życiu gwiazd, erotyzacja życia publicznego, wszystko jest dobre, by ludzie nie myśleli o polityce.

Czy dzisiaj partia komunistyczna niczym nie różni się od tej z 1989 r.?
Teraz liczy 74 mln członków - to więcej niż w 1989 r., kiedy było ich 50 mln. Istotna zmiana jest taka, że o ile 20 lat temu była to partia masowa, o tyle obecnie wyraźnie stała się elitarna. Na najlepszych uniwersytetach 50 proc. studentów próbuje do niej wstąpić i tylko 5 proc. zostaje przyjętych. Nie decyduje znajomość obowiązującego marksizmu, bo tę można przyswoić sobie w ciągu 20 minut, ale wyniki w nauce. Partia stawia na najlepszych.

Tęskni pan za Chinami?
Dziś chętnie doskonalę swój chiński, korzystając z internetu. Bardzo ciekawe są blogi. Nie tak dawno, poszukując informacji o tamtejszych samochodach terenowych, zacząłem czytać komentarze na forum poświęconym motoryzacji. Ku mojemu zdziwieniu znalazłem tam ciekawe wpisy poświęcone sytuacji politycznej w kraju. Były tam karykatury przywódców, internauci wyśmiewali rzekomą praworządność, opisywali nadużycia władzy. To wszystko znikało w ciągu kilku godzin. Do cenzurowania treści w internecie zatrudnionych jest w Chinach co najmniej 300 tysięcy osób. Ale internet mimo to może być miejscem, w którym odbywa się swobodna wymiana myśli, bo wyszukiwarki cenzorów reagują na słowa kluczowe. Wystarczy nie używać takich sformułowań jak "Tybet" czy "Tiananmen", żeby obejść zabezpieczenia.

*Michał Korzec, ekonomista, politolog, znawca tematyki chińskiej