Leon Kieres był uważany przez wielu swoich podwładnych za szefa zbyt ostrożnego. Na jego usprawiedliwienie trzeba jednak od razu wyjaśnić, że krótko po jego wyborze władzę objął triumfujący SLD. Kieres jeśli lawirował, to dzięki temu ominął bezboleśnie wszystkie niebezpieczeństwa.
Obecny szef, Janusz Kurtyka, uznawany jest za przeciwieństwo Kieresa. Według przeciwników i krytyków - negatywne przeciwieństwo, bo uosabiające wszystkie występki IV RP. Wprawdzie Kurtyka był kandydatem Platformy Obywatelskiej, przeforsowanym do pewnego stopnia wbrew PiS-owi, dziś jednak jego przeciwnicy nie chcą o tym pamiętać.
Zarzuty wobec Kurtyki mają charakter opisowy, rzadko dotyczą konkretu. Bo np. pozwolił wydać nieprzychylną książkę o Wałęsie. A miał zabronić? A czy książka jest nieprawdziwa? Tego nie twierdzą nawet najwięksi apologeci byłego prezydenta, a i on sam nie podał autorów do sądu. Zasługą Kurtyki jest przy tym znaczne zwiększenie pracy wydawniczej Instytutu.
IPN miał szczęście do swoich obu szefów, chociaż obaj są tak różni. A my mamy szczęście, że Instytut działa. Proszę sobie wyobrazić jakby wyglądała debata wokół Jedwabnego, gdyby nie było IPN. Prokuratorzy Instytutu byli krytykowani, ale czy teraz ktoś o tym pamięta? Nie, bo dziś sprawę Jedwabnego mamy modelowo zamkniętą.
Owszem, słychać głosy, że IPN to magazyn z ubeckimi teczkami, które wyfruwają na polityczne zamówienie. Trudno jednak sobie wyobrazić, by było lepiej, gdyby te dokumenty były w gestii kolejnych szefów MSWiA. Na pewno żaden z nich nie miałby pokusy, by do nich nie zajrzeć. Tak jak nie miał tej pokusy czołowy przeciwnik lustracji, od którego nazwiska nazwano w początku lat 90. komisję, która badała zawartość archiwów MSW.
Mimo wszystkich kontrowersji IPN to instytucja nowoczesna i prężna. Nie może być poza krytyką, ale też powinny być jej oszczędzone hasła, by ją spalić. Happeningi z płonącym IPN są szkodliwe dla wszystkich, także - a może zwłaszcza - dla ich inicjatorów.