Po ukazaniu się w „Dzienniku” ważnego i gorzkiego listu otwartego pani Agnieszki Holland w sprawie mediów publicznych pozwalam sobie przesłać odpowiedź, która – jak mi się wydawało – wyjaśni przynajmniej część nieporozumień wokół ustawy zwanej medialną, tak spontanicznie oprotestowanej przez przedstawicieli środowisk twórczych.
Los ustawy po poniedziałkowym spotkaniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego z sygnatariuszami protestów wydaje się przesądzony, więc można by ten rozdział pracy Parlamentu uznać za zamknięty. Pozostaję jednak z nadzieją, że mimo wszystko redakcja uzna, iż ja także żyję w wolnym kraju i mam prawo odnieść się przynajmniej do kalumnii, jakimi obrzuca się PO, a przy okazji „jakąś tam panią Śledzińską-Katarasińską” – jak była uprzejma wyrazić się pani prof. Jadwiga Staniszkis w jednej ze stacji telewizyjnych – i tym razem znajdzie trochę miejsca dla wydrukowania paru zdań.
Do samej ustawy nie ma sensu wracać, bo jeśli ma trafić do kosza, to nie warto po raz kolejny tłumaczyć, dlaczego właśnie ludzie kultury i nauki byliby jej największymi beneficjentami. Widocznie nie potrafiliśmy ich przekonać bądź oni nie chcieli nam uwierzyć. Trudno jednak przejść obojętnie obok zarzutów, że PO to partia „ciemniaków” niszczących, nierozumiejących, bojących się kultury. Z perspektywy kilkunastu lat zasiadania w sejmowej komisji kultury i środków przekazu mam prawo twierdzić, że właśnie teraz, za rządów PO – PSL, zarówno w wymiarze finansowym, jak i ideowym kultura zaczyna wychodzić z cienia. Tyle że na miarę możliwości, co musi budzić i budzi poczucie niedosytu. Zarówno u twórców, jak i polityków. Niestety, niejako w przeciwnym kierunku zmierzają media publiczne. I nie wątpię, że przynajmniej w tej kwestii zgodzą się ze mną ci oponenci, dla których kulturotwórcza misja nie jest przedmiotem politycznych rozgrywek.
Telewizja publiczna krok po kroku zmierza w kierunku bylejakości. Można wierzyć, że to wina nadmiernej komercjalizacji (w pewnym stopniu – też), ale można przecież przyjąć, że ta komercjalizacja, czytaj – grubo ponadmiliardowe wpływy z reklam – równie dobrze może posłużyć realizacji owej wymarzonej misji. Nie widzę powodu, dla którego programy misyjne mają być nudne, ciężkostrawne, elitarne bądź marginalne. Naprawdę nie widzę powodu. Poza jednym – że tak myślą ci, którzy tymi pieniędzmi zawiadują. I jeśli już szukać przyczyn owej postępującej degrengolady, to zapomnijmy na moment o braku pieniędzy, a porozmawiajmy o ludziach.
Teoretycznie protestujący przedstawiciele środowisk twórczych chcą rozmawiać o ludziach. Domagają się ustąpienia obecnej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w radzie nadzorczej i zarządzie widzieliby swoich nominatów, a nie politycznych – jak się domyślam, niezależnie od partyjnych barw – „ciemniaków”. Szkopuł tylko w tym, że to właśnie zapewniała ustawa, którą tak zawzięcie zwalczali.
Bo tak naprawdę spieramy się o jedno – o abonament. PO rzeczywiście od chwili swego powstania zabiega o jego zniesienie, widząc, że ten system wspierania mediów publicznych w polskich realiach się nie sprawdza. Być może ustanowienie przy Krajowej Radzie Funduszu Zadań Publicznych i zasilanie go z budżetu nie jest rozwiązaniem idealnym. Ale wszelkie inne pomysły też nie są wolne od wad. Zaś oskarżenia, iż chodzi o finansowe i merytoryczne podporządkowanie sobie, czyli rządowi, mediów publicznych, brzmią jak ponury żart, gdy prześledzi się kilkunastoletnie sukcesy na polu owego podporządkowania. I abonament płacony nawet przez 60 procent, a nie jak dziś – 30 procent obywateli, nikogo przed niczym nie uratował. Wręcz przeciwnie. Im więcej było publicznych pieniędzy, tym większą chrapkę na wykorzystywanie ich dla politycznych celów i pognębienie politycznych konkurentów mieli partyjni mocodawcy kolejnych zarządów. Więc może jednak nie pieniądze, ale ludzie mają tu moc sprawczą.
I na zakończenie, choć niechętnie – pro domo sua.
Redaktor Piotr Gursztyn w rozmowie z Krzysztofem Krauze („Dziennik” 14.07.09) nie tyle zapytał, ile stwierdził: „Posłanka Śledzińska-Katarasińska krytykuje działania waszego środowiska jako inicjatywę ludzi żyjących z abonamentu”. Wyjaśniam – nie krytykuję twórców żyjących z abonamentu, tylko przytomnie zauważam, że wokół instytucji dysponującej 2 miliardami złotych potworzyły się i tworzą nadal grupy interesów, którym jakiekolwiek zmiany i społeczna kontrola nad każdą wydaną złotówką jest nie na rękę. Nie wymyśliłam tego, tylko wiem. Znam fakty. Jestem pewna, że znają je także pp. Agnieszka Holland, Krzysztof Krauze, Andrzej Wajda i Krzysztof Penderecki i setki innych, którzy – jak wierzę – z tymi układami nie mają nic wspólnego. Ja nikogo z tych osób nie obrażam. Obrażają ich ci, którzy patrzą na telewizję publiczną jak na łatwy biznes.
Pana Krzysztofa Krauze chciałabym natomiast zapewnić, że nie mam kompleksów, a z polskiego zarówno w szkole, jak i na studiach szło mi dobrze. Nawet bardzo dobrze. Tak przynajmniej twierdzą ci, którzy mnie choć trochę znają.