Gdyby w ciągu swojej pięcioletniej kadencji Janusz Kochanowski wygrał tylko tę jedną sprawę przed Trybunałem Konstytucyjnym, jego zasługa dla polskiego systemu prawnego byłaby i tak niepodważalna. System kas fiskalnych w Polsce jest bowiem od lat zinstytucjonalizowaną formą przywileju i nierówności.

Reklama

W świecie rządowo-politycznym jest to tajemnica poliszynela. Całkiem niedawno opowiadał mi pewien poseł, że gdy zagadnął o to kompetentnego ministra, ten odrzekł: „Ciszej, panie pośle! We własnym interesie niech pan tego nigdzie głośno nie mówi”. Strach polityków przed lobbystami, którzy – jeśli nadepnąć na ich interesy – potrafią zniszczyć polityka, jest nieuchronną przywarą ładu demokratycznego. Co więcej, lobbystyczny cynizm najczęściej każe przy tym odwoływać się do emocji opinii publicznej, łkać na temat krzywdy, która się dzieje i straszyć czarnymi skutkami dla życia zwykłych ludzi.

Dlatego kasami fiskalnymi pastwiono się nad grupami społecznie słabymi (głośny konflikt z taksówkarzami, których państwo zmusiło do uległości), a silniejszych – minister finansów wpisywał zawsze do sławetnego załącznika do swego rozporządzenia. Minister Jacek Rostowski i tak dokonał tu pewnego postępu, bo niektórym vatowskim świętym krowom ograniczył przywilej, uzależniając go od fakturowania wszystkich obrotów. Ale największe beneficja i tak pozostały.

Wszyscy mają na myśli przede wszystkim usługi świadczone przez prawników i lekarzy, bo kasy fiskalne w firmach prawniczych to naprawa rynku jurydycznego istotniejsza od wszystkich spektakularnych akcji Zbigniewa Ziobry, zaś w szpitalach i gabinetach lekarskich – reforma służby zdrowia daleko poważniejsza od wszystkich udanych i nieudanych przedsięwzięć minister Ewy Kopacz razem wziętych. Ale warto pamiętać, że ów niezwykły przywilej rozciągnięty niegdyś został bez wystarczających powodów także na inne dziedziny usług: między innymi na naukę i badania, architekturę, szkolnictwo, pogrzeby czy sprzątanie.

Reklama

Jeśli jednak odrzucić strach przed lobbystami, a kierować się zasadą sprawiedliwości – jest jasne, że warte obrony są tylko vatowskie przywileje dla tych sprzedawców, którzy osiągają niewielkie zyski albo ich działalność jest cennym społecznie, acz marginalnym handlowym folklorem, jak np. moje ukochane „babki" na krakowskim Kleparzu, u których kupuję jajka, ser, bryndzę i mleko.

Nie ma się co jednak za bardzo cieszyć przed czasem. Trybunał przyznając rację rzecznikowi, iż przepis dający ministrowi finansów władzę uwalniania od kas, jest sprzeczny z konstytucją, wykonał tylko połowę roboty. Niestety, ustne uzasadnienie wyroku wygłoszone przez sędziego Mazurkiewicza nie zakazuje wprost Sejmowi tak niesprawiedliwego uprzywilejowywania całych grup zawodowych. Szkoda, że sędziowie nie zrobili jeszcze pół kroku dalej. Wszystko zależy teraz od tego, co z tym orzeczeniem zechce począć większość sejmowa. Zaskoczeni i podenerwowani lobbyści przerwą zapewne czem prędzej swe wakacje, aby zabrać się za obronę swoich nieewidencjonowanych dochodów. Łatwo wyobrazić sobie, że Sejm przelękniony odwagą rzecznika i Trybunału coś tam pogmera w ustawie, uszczegółowi upoważnienie dla ministra i wszystko albo prawie wszystko zostanie po staremu. Ale możliwy jest też inny bieg spaw.

Donald Tusk i Jacek Rostowski w wyroku zobaczą dla siebie nie tylko szansę przywrócenia sprawiedliwości, częściowo przynajmniej na koszt Janusza Kochanowskiego i sędziów Trybunału. Ale także – w chwili kryzysowego zabiegania o każdy budżetowy grosz – wykorzystają okazję do zatkania dziur w systemie vatowskim i nieuchronnego zwiększenia dochodów rządowych, bez formalnego podnoszenia podatków. Zaś walczący z przywilejami korporacyjnymi PiS znajdzie świetne pole, aby wywrzeć dodatkową presję na rząd. Otwierając problem, Trybunał Konstytucyjny dał szansę rządowi i posłom na podjęcie dzieła ważnego i trudnego. Reszta pozostaje – jak zwykle – wyzwaniem dla polityki.