Jak zauważył w "Dzienniku Gazecie Prawnej" Marcin Król, spór między środowiskami akademickimi a minister nauki toczy się w tej chwili w dużej mierze o to, czy, kto i na jakich zasadach będzie starał się sformułować strategię rozwoju szkolnictwa wyższego dostosowaną do tzw. potrzeb rynku pracy.
>>> "Burżuj kontra uczony, czyli spór o uczelnie"
Tymczasem rynki pracy się zmieniają. Te zmiany odbywają się na naszych oczach - i potrafią mieć ogromną i nieprzewidywalną skalę. By nie sięgać daleko - jeszcze w latach 90. panowało w Polsce przekonanie, że zawody techniczne nie będą już miały wzięcia na rynku pracy. W związku z tym politechnika - niegdyś bardzo popularna - popularna być przestała. Nie dlatego, że jest trudna. Przede wszystkim dlatego, że powszechne były głosy, że dla inżynierów nie ma przyszłości. Minęło parę lat i dziś okazuje się, że to właśnie inżynierowie są najbardziej poszukiwani na rynku pracy, a minister Kudrycka zamierza nawet dopłacać studentom politechniki.
Kierunki z przyszłością
W tych samych latach 90. kierunkami z przyszłością wydawały się być marketing i zarządzanie. W związku z tym takie kierunki studiów przeżywały prawdziwe oblężenie. Ich absolwenci trafili jednak na bessę na rynku pracy. I okazało się, że nikt ich nie potrzebuje.
Rynek pracy jest niesłychanie dynamiczny. Bardzo trudno jest przewidzieć długofalowe na nim trendy. Nie przewidzieliśmy przecież kryzysu ekonomicznego, nie jesteśmy też w stanie przewidzieć, co się na rynku pracy zdarzy w wyniku walki z kryzysem. Takie zmiany mogą następować bardzo szybko. Tymczasem cykl kształcenia uniwersyteckiego trwa pięć lat. Dlatego jeśli dziś, w roku 2009, w oparciu o obserwowane aktualnie trendy na rynku pracy, ktoś opracuje listę kierunków z przyszłością i bez przyszłości, absolwenci takowych trafią na rynek pracy dopiero w roku 2014 czy 2015. Czy ktokolwiek jest w stanie przewidzieć, jakie będą mieli wówczas perspektywy zatrudnienia?
czytaj dalej
Jak w PRL
Jest jeszcze jedna strona medalu. Coraz więcej stanowisk - zwłaszcza w dużych korporacjach - nie wymaga tak naprawdę wykształcenia kierunkowego. Kandydatów na korporacyjnych konsultantów nikt nie pyta serio, jaki kierunek skończyli. Uczą się głównie przez przystosowanie do firmy i jej zadań. Dlatego sami studenci doskonale wiedzą, że skończenie kierunku studiów, który im intelektualnie odpowiada, nie musi się szczególnie przekładać na rzeczywistą pracę zawodową. Znam osobiście absolwenta filozofii, który świetnie sobie radzi jako menedżer w firmie sprzedającej elektronikę. System, w którym kończy się studia i natychmiast rozpoczyna pracę w wyuczonym zawodzie, niemal już nie istnieje. Istnieje za to ogromna grupa młodzieży chcącej się kształcić ogólnie - w zakresie antropologii, polonistyki czy właśnie filozofii. Zwłaszcza że to właśnie wykształcenie ogólne pozwala lepiej przystosować się do aktualnych potrzeb rynku pracy. To ono rozwija inteligencję i zdolności adaptacyjne.
Obecne dążenie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego do dostosowania kierunków uniwersyteckich do potrzeb rynku pracy przypomina mi więc nieco idee z czasów gospodarki centralnie planowanej. Nie doszukiwałabym się tu wpływu liberalizmu gospodarczego. To właśnie władze PRL chciały za pomocą limitów miejsc na poszczególnych kierunkach dokonywać swoistej inżynierii społecznej i budować strukturę ówczesnego profilu kształcenia. Był w tym i jest swoisty chłopski rozum - logika typu: wydawajmy pieniądze tylko na to, co jest potrzebne. Tylko że tego, co na rynku pracy jest i będzie potrzebne, określić się po prostu nie da. I to nie chłopski rozum powinien decydować o szkolnictwie wyższym we współczesnym świecie.
Prawdziwy rynek
Jedynym rzeczywiście liberalnym i rynkowym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie odpłatności za studia - koniecznie oczywiście wraz z rozbudowanym systemem stypendialnym pozwalającym na wyrównywanie szans. Dopiero wtedy liczba chętnych studentów decydowałaby w sposób oczywisty o tym, jakie kierunki studiów należy rozwijać, a jakie ograniczać. Z pewnością też to właśnie takie rozwiązanie, w przeciwieństwie do jakichś odgórnie ustalanych list, pozwoliłoby na prawdziwą zbieżność oferty uczelni z potrzebami rynku pracy.
W tym kontekście więc szczególnie absurdalne wydaje się zamawianie projektu reformy u zewnętrznej zagranicznej firmy konsultingowej, która z natury rzeczy nie ma pojęcia o polskich potrzebach kształcenia. Mają je za to rektorzy wyższych uczelni, którzy wystąpili z inicjatywą przygotowania własnego projektu. I tylko taki projekt powinien być brany przez ministerstwo pod uwagę.