Polska należy do tych krajów, dla których Sojusz jest podstawową gwarancją bezpieczeństwa. Jego integralności i skuteczności trzeba bronić nawet przed USA, które zaczęły traktować NATO w Afganistanie, jako przedłużenie własnych sił zbrojnych, jako zaledwie uzupełnienie ich operacji Enduring Freedom, którą tam prowadzą od jesieni 2001 r. Przypomnijmy jednak, że to nieudolność Ameryki sprawiła, że trzeba było wołać na pomoc NATO, któremu wcześniej Waszyngton podziękował za pomoc zaoferowaną już w dzień po tragicznym 11 września. W 2002 roku pisałem na łamach „Tygodnika Powszechnego”, że nadużycie siły oraz pogarda dla miejscowych wykazywana przez wojska USA będą wzmagać opór i przedłużać operację. Z tego powodu również misja stabilizacyjna NATO stała się niepostrzeżenie operacją stricte wojenną, którą w jej początkowej fazie przywódcy państw NATO, w tym Polski zwyczajnie „przeoczyli”. Niemałą rolę odegrała w tym procesie zbędna i krwawa wojna w Iraku.

Reklama

Krwawa łaźnia

Dzisiaj wiemy, że ostatnie kilkanaście miesięcy było w Afganistanie najgorsze dla wszystkich – ludności cywilnej, żołnierzy NATO oraz dla samych talibów, którzy ponoszą wprawdzie ogromne straty w ludziach, lecz jednocześnie kontrolują coraz większe połacie kraju oraz zadają coraz większe straty „najeźdźcom”, za jakich Afgańczycy coraz częściej nas uważają. Jest to w ogromnym stopniu zasługa wojsk Sojuszu, które tracą strategiczną racjonalność i zdradzają zawziętość, która stoi w rażącej sprzeczności z wartościami naszej cywilizacji. Czymże innym była decyzja o spaleniu żywcem około stu talibów i osób cywilnych; rozkaz uderzenia rakietami w cysterny musiał przecież tak się zakończyć. Tego nam robić nie wolno. Nie wolno nam też „firmować”, także życiem naszych żołnierzy, pseudowyborów, w których skala fałszerstw oraz niska frekwencja zwyczajnie odbierają legitymizację rządów, które my tam utrzymujemy. Sami Amerykanie przyznają, że nieograniczona korupcja i nepotyzm rządów Karzaja są przyczyną, dla której Afgańczycy coraz częściej wolą talibów niż NATO, nawet jeśli tych pierwszych nie darzą sympatią ze względu na pamięć o ich wcześniejszych rządach.

Logika gry komputerowej

Przygotowany niedawno raport gen. McChrystala, głównodowodzącego wojskami USA i NATO w Afganistanie, zawiera jeden wniosek główny: „more power”. Zupełnie jak w grach komputerowych: jeśli będziemy mieć więcej siły, z pewnością zwyciężymy. Lub inaczej, zgodnie z dewizą gen. Jacksona: „najpierw strzelać, później rozmawiać”. Przychylni planowi gen. McChrystala komentatorzy amerykańscy piszą, że chodzi o zbrojne „nation building”, odmianę władzy wniesionej na bagnetach i reżimu politycznego utrzymywanego dzięki nim. Znamy to z historii naszej części Europy. To jest niebezpieczna logika i Polska nie powinna w niej uczestniczyć. Nie tylko Polska, ale także NATO. Wbrew temu, czego chcą amerykańscy stratedzy, wojny na wielką skalę przeciwko powstańcom (full counterinsurgency operation) – NATO powinno powiedzieć „nie”, nawet gdybyśmy taką wojnę za cenę wielkiego rozlewu krwi mieli wygrać. Byłoby to pyrrusowe zwycięstwo.

Reklama

Podstawowy błąd, jaki tam popełniamy, polega na tym, że bierzemy udział w wojnie domowej w odległym kraju oraz że postanowiliśmy wygrać z powstańcami mającymi oparcie w niemałej części miejscowej ludności. Nie jest rolą NATO brać udział w tego rodzaju wojnach, nie jest misją NATO decydowanie o tym, kto będzie rządził w jakim kraju, w tym w Afganistanie. To jest prosta droga do destrukcji NATO. Jeśli tak się stanie, odpowiedzialność za to będą ponosić Amerykanie, a nie Europejczycy, którzy nie wykazują entuzjazmu do udziału w takiej wojnie. Przed tym trzeba Sojusz chronić, nawet jeśli oznacza to chronienie go przed złym użyciem przez sam Waszyngton.

Wojna toczona w taki sposób i z takim celem już dawno przestała być wojną z konieczności, a stała się wojną z wyboru. W takiej wojnie nie trzeba być dogmatycznym, nie trzeba jej toczyć bez końca, czyli w danym przypadku do ostatniego taliba. W takiej wojnie można zmieniać strategię wojskową i polityczną, można zredefiniować cel, do którego dążymy. Zmiana strategii wojskowej musi polegać na ograniczeniu się do operacji wyłącznie antyterrorystycznych oraz ubezpieczaniu granicy afgańsko-pakistańskiej. Wojska NATO muszą zaprzestać operacji pacyfikacyjnych, w których giną cywile i talibowie, którzy też tak naprawdę są cywilami, tylko prymitywnie uzbrojonymi i nietraktowanymi przez nas jak ludzie. Redukcja roli czynnika wojskowego musi prowadzić do wyjścia na pierwszy plan czynnika politycznego, do tej pory zepchniętego na margines. Rozejm w działaniach wojennych musi być wykorzystany dla poszukiwania rozwiązania politycznego, z udziałem wszystkich lokalnych sił, także talibów. To potrwa, to będzie trudne, ale jest lepsze od wojny. W tym punkcie trzeba także dążyć do azjatyzacji problemu afgańskiego. To sąsiedzi Afganistanu powinni być bardziej zainteresowani stabilnością i odbudową tego kraju. USA i Zachód niech się skoncentruje na zwalczaniu terroryzmu. Całościowy plan uspokojenia sytuacji w Afganistanie musi powstać pod egidą ONZ z silnym udziałem Chin, Pakistanu, Rosji i azjatyckich organizacji regionalnych, takich jak ASEAN czy grupa szanghajska. W ten sposób w dwa lata będziemy się mogli wycofać bez utraty twarzy.

Reklama

Ślepa uliczka

Pokreślmy raz jeszcze: to nie będzie łatwe, ale kontynuacja wojskowej logiki, której poddają się bezwolnie politycy, jest brnięciem w ślepą uliczkę. Prosta eskalacja użycia siły nie jest żadną strategią albo jest strategią zbyt prymitywną, jak na złożoność tamtejszej sytuacji. Gdyby to miał być wybór Ameryki, NATO, w tym Polska, nie powinno w tym uczestniczyć. Polska i inne państwa Sojuszu powinny mieć w końcu odwagę powiedzieć swemu przywódcy, że się myli. Nie mieliśmy tej odwagi przy okazji wojny w Iraku czy projektu „tarczy” a la Bush, miejmy ją teraz, a Amerykanie będą nam wdzięczni. Dopiero po tej próbie, możemy powiedzieć – dalsza wojna bez nas. Taką postawą powinna się wykazać zwłaszcza Polska, ze względu na znaczenie, jakie ma dla nas NATO, ale także ze względu na nasze historyczne doświadczenie. Wyobraźmy sobie nas samych, gdyby po naszym terytorium hasały bezkarnie przez osiem lat obce wojska pod pretekstem zapewniania bezpieczeństwa krajom leżącym o tysiące kilometrów stąd. Takich wojen Zachód nie może dzisiaj toczyć. Konsekwencje takich wojen toczonych przed wielu laty różne regiony świata odczuwają do dzisiaj. Za to płacimy i będziemy płacić. Przypomnijmy słowa brytyjskiego historyka Johna Lloyda napisane tuż po 11 września: „żyjemy w ruinach przeszłych imperiów”.

Nie ma wątpliwości, że długotrwałe zagrzebanie się Sojuszu w Afganistanie jest na rękę tym, których ucieszyłby strategiczny paraliż NATO. Moskwa zaciera ręce, że dzięki nierozumnemu Bushowi udało się jej uzależnić NATO od transportu przez jej terytorium do Afganistanu. Chiny, Iran i inne kraje dobrze wiedzą, że quasi-okupacja Iraku oraz wojna w Afganistanie uniemożliwiają Sojuszowi i USA podjęcie większej operacji reagowania kryzysowego, gdyby zaszła taka potrzeba. Afganistan, wbrew zwodniczemu hasłu, nie jest „testem dla NATO”. W tej fazie wojny jest testem na strategiczną inteligencję i polityczną roztropność jego przywódców, ich zdolność do cierpliwego poszukiwania długofalowego rozwiązania zamiast dążenia do doraźnego sukcesu za wszelką cenę. Miejmy nadzieję, że inicjatywa ministra Klicha będzie początkiem takiej właśnie postawy Polski i całego Sojuszu.

*Roman Kuźniar, kierownik Zakładu Studiów Strategicznych Uniwersytetu Warszawskiego