W takiej walce poświęca się wiele - także politycznych przyjaciół.
Było jasne, że trwanie Mirosława Drzewieckiego w ministerialnym fotelu będzie każdego kolejnego dnia kosztowało PO co najmniej procent w sondażach. Jeśli nawet osobista uczciwość skarbnika Platformy była dla premiera oczywistością, to jego rola w aferze jest tak zagadkowa, że wytłumaczenie jej opinii publicznej wymagałoby prawdziwych werbalnych i intelektualnych akrobacji. Na to zapewne ani premier, ani minister ochoty nie mieli. Widząc więc przed sobą walec prowadzony przez opozycję i służby, Drzewiecki postanowił zejść mu z drogi.
Nie wiadomo, na ile tę decyzję podjął sam minister sportu, na ile zaś został do niej nakłoniony. Ale ułatwił premierowi rozegranie drugiej partii tych szachów. A ta zacznie się być może już dzisiaj.
Szef CBA melduje się w rzeszowskiej prokuraturze, prawdopodobnie po to, by usłyszeć zarzuty w związku z aferą gruntową. Jest oczywiste, że premier, który pozbywa się właśnie najbliższych pracowników, musi pokazać w swych własnych szeregach, że nie będzie tolerował także politycznych zagrywek CBA. Skoro poświęcił dwie głowy swoich, będzie musiał zdymisjonować także Mariusza Kamińskiego. Zwłaszcza gdyby odtajnienie podsłuchów ukazało, że w aferze odgrywał rolę jeszcze ktoś z PO. Opozycja tylko na to czeka, bo taka okazja do spustoszenia szeregów wroga może się prędko nie powtórzyć.
Trudne tygodnie przed Platformą. I co gorsza dla jej liderów - sondażowe słupki mogą jeszcze długi czas spadać w związku z aferą. Logika takich afer pokazuje bowiem, że prawdziwy rachunek za nie płaci się zawsze z opóźnieniem - kiedy opinia publiczna przetrawi już komplet informacji.
Im mniej zaś będzie twardych dowodów na to, że ktoś w tej aferze dopuścił się konkretnego przestępstwa, tym większe pole do spekulacji. I do prowadzenia ostrzału Platformy przez opozycję. Bo w tej chwili strzelanie do Platformy opłaca się praktycznie każdemu na polskiej scenie politycznej.