Największą zagadką konferencji premiera Tuska było dla mnie to, czy będzie ona początkiem wojny domowej wewnątrz Platformy Obywatelskiej, rękawicą rzuconą Schetynie, czy raczej - bardzo gładkim, aksamitnym rozstaniem wewnątrz rządu, czy Tusk będzie zapewniał o swojej przyjaźni, zaufaniu do Grzegorza Schetyny i o tym, że nie wiąże jego osoby z aferą, a dymisja wicepremiera to raczej przesunięcie na inne, tylko odrobinę mniej ważne stanowisko.

Reklama

Nieoficjalne informacje, jakie krążyły przed konferencją mówiły, że Schetyna stawia Tuska przed wyborem: owszem, odejdzie z rządu, ale pod warunkiem, że razem z nim premier odsunie kilka osób ze swojego otoczenia. Jeśli ten warunek rzeczywiście istniał, a są ku temu mocne przesłanki, to tę rozgrywkę Schetyna wygrał i udowodnił, że jest człowiekiem, który wciąż razem z szefem partii rozdaje karty. A to z kolei oznacza, że plan główny, czyli Tusk kandydatem na prezydenta, a Schetyna - na jego następcę, wciąż jest aktualny.

Dymisja ministra Czumy była oczywista i przesądzona od kilku dni. To, że premier dał mu możliwość samodzielnego złożenia dymisji odczytuję jako swoisty akt łaski. Jeszcze wczoraj rano, gdy rozmawiałem z Andrzejem Czumą w RMF-ie, nie widział on żadnego powodu, by odchodzić. Najwyraźniej premier albo sprawił że Czuma je dostrzegł albo też - tak podejrzewam - pozwolił swojemu ministrowie na rozwiązanie honorowe i na samodzielne podanie się do dymisji.

Pytanie, kto nadejdzie po zdymisjonowanych. Szefem MSWiA pewnie zostanie Jerzy Miller, szefem gabinetu premiera - podejrzewam, że może Krzysztof Kilian, ministrem sprawiedliwości...? Gdyby rzeczywiście sięgnięto po Włodzimierza Cimoszewicza, byłby to raczej gest rozpaczliwy. Charakterystyczny dla rządu pogrążonego w głębokim kryzysie. A przy okazji byłby to dla Tuska krok samobójczy. Bo ministrowie sprawiedliwości łatwo wyrastają na kandydatów prezydenckich. Znając ambicje Cimoszewicza, to polityczne podkarmianie go funkcją ministra sprawiedliwości, mogłoby oznaczać dla Tuska hodowanie sobie silnego kontrkandydata.

Reklama

Jest jeszcze sprawa Mariusza Kamińskiego. Przekonanie premiera, że do końca tego tygodnia będzie w stanie wypełnić wszystkie wymogi formalne, które sprawią, że odwoła szefa CBA jest - moim zdaniem - myśleniem życzeniowym. Pomijając już ustawowe możliwości udowodnienia, że Kamiński złamał wymogi stawiane szefowi Biura, to spełnienie podstawowego wymogu proceduralnego czyli zasięgnięcie opinii prezydenta, może być i niekrótkie i niełatwe. I mniejszym problemem jest to, że - oczywiście - prezydent wyda opinię negatywną, bo ona nie będzie wiązała Tuskowi rąk, większym - to, że czekanie na nią może być znacznie dłuższe niż tydzień.

Prezydent na pewno zrobi wszystko, by nie dopuścić do odwołania Kamińskiego, a ponieważ w ustawie o CBA nie ma żadnych terminów, wyobrażam sobie, że czekanie na opinię Lecha Kaczyńskiego na temat odwołania szefa CBA, będzie czekaniem na Godota. I w tej sytuacji marzenie Tuska o prostej drodze do odwołanie Kamińskiego może okazać się marzeniem nie do zrealizowania.