Ta oczywista obserwacja umyka ostatnio analitykom i obserwatorom. Jeszcze parę dni temu opozycja marzyła - owszem - o rozciągnięciu odpowiedzialności za aferę na Drzewieckiego i Schetynę, ale jedyny pomysł jaki na to miała, to wspólna presja PiS i SLD na powołanie komisji śledczej. Oczywiście, przy sprzeciwie Tuska nie miała na to żadnych szans, a jedyna korzyść, na jaką mogła liczyć w realnej polityce - to długotrwałe i dość bezsilne antytuskowe gęganie w tej sprawie. Owszem, Mariuszowi Kamińskiemu marzyło się w duszy zdestabilizowanie ekipy, której z pewnością dobrze nie życzy. Ale gdzie mu tam było myśleć o "zamachu" na samego wicepremiera, skoro nie miał przeciwko niemu żadnych twardych policyjnych dowodów, a spodziewał się - jak my wszyscy - platformowego muru obronnego ochraniającego Schetynę.

Reklama

Nic też dziwnego, że na początku zachowywał ostrożność we wciąganiu Schetyny w aferę, a gdy zorientował się, że bynajmniej nie jego akcja wywołuje lawinę, a on sam i tak jest na skraju upadku - posunął się o krok dalej. Odkąd afera hazardowa nabrała wymiaru publicznego wszyscy jej aktorzy zachowują się racjonalnie i reaktywnie. Wszyscy, poza jednym. Donald Tusk - po pierwszej chwili wyraźnego wahania i zaskoczenia - stał się już teraz samodzielnym reżyserem zdarzeń i postanowił rozbuchać żywioły. Dlaczego? To chyba najciekawsze pytanie dzisiejszej polskiej polityki.

Są wytłumaczenia proste tego zaskakującego fenomenu. Najpowszechniejsze, powtarzane do znudzenia przez dziennikarzy i polityków, odwołuje się do sfery propagandy. Tusk walczy o popularność i w obliczu wyborów prezydenckich dla tego celu poświęci wszystko i wszystkich. Tak sugerują nawet politycy PO: Dolniak pytany o intencje premiera używa jedynie słówek "wizerunek" i "opinia", a sam Schetyna uważa, że pada ofiarą "politycznego planu, choć brak formalnych podstaw do dymisji".

Obóz antytuskowy twierdzi w gruncie rzeczy to samo, tylko w dużo bardziej oskarżycielskim tonie. Tyle tylko, że dla PR-owskich celów Tusk nie potrzebował pozbawiać realnej władzy Schetyny, tego przecież po nim nikt się ani nie spodziewał, ani na serio nie oczekiwał. Inne wyjaśnienie odwołuje się do sfery etyki politycznej: Tusk doskonale wie, że na jego zapleczu zainstalowała się dolnośląska koteria polityków-milionerów i z pryncypialnych powodów korzysta z okazji, aby ją rozbić. Tylko, że Tusk to wie od dawna, a co najmniej od sierpniowej wizyty szefa CBA. I nie wykazywał dotąd z tego powodu nadmiaru woli oczyszczania.

Reklama

Mało kto zdaje się natomiast zauważać długofalową logikę i konsekwencję politycznego stylu Tuska. W walce o hegemonię Donald Tusk ma fenomenalny talent do wysysania zdolności i potencjału innych ludzi, po to, by przy nadarzającej się okazji rozprawiać się z nimi bez skrupułów i pardonu. Najlepiej - tak jak teraz wobec Schetyny - machając zarazem publicznie do nich załzawioną z żalu chusteczką. Rozprawa z Gilowską także odbyła się niegdyś pod hasłami standardów i zaufania. A powtarzany przez premiera jak zaklęcie motyw, że Schetyna, który w aferze hazardowej "zachował się wzorowo" jest potrzebny w sejmie, gdzie za chwilę ma się stoczyć jakiś "zasadniczy bój o wiarygodność", wygląda na świadome tworzenie legendy dla prawdziwych motywów.

W ubezwłasnowolnionym wspólnie przez Tuska i Kaczyńskiego parlamencie nie ma dziś ani władzy, ani splendoru. Uderzenie we własny najwierniejszy dwór okazuje się po prostu nieuchronnym i końcowym aktem historii tryumfującego tuskowego darwinizmu. Teraz premier Donald Tusk pozostaje na absolutnych szczytach władzy w absolutnej samotności. Czy więc - paradoksalnie z pomocą CBA - osiągnął w końcu to, czego od zawsze pragnął?