Po pierwsze Tusk był nieprzekonujący, gdy uzasadniał odejścia. Przy każdym nazwisku (poza Drzewieckim i Chlebowskim) pojawiało się zaprzeczenie, jakoby bohater miał coś wspólnego z aferą hazardową. Jeśli odchodzi to tylko dlatego, żeby nie było obaw o bezstronność w wyjaśnianiu sprawy. Najsilniej ten pretekst mógł brzmieć przy Czumie, który od początku był wielką pomyłką premiera. Ale to samo uzasadnienie w stosunku do Schetyny brzmiało kuriozalnie. Skoro niewinny, to dlaczego ma oddać kluczowy dla premiera resort spraw wewnętrznych?
Po drugie, cała operacja pachnie prowizorką. Skoro odchodzi Schetyna, to dlaczego nie minister od dróg, który dopiero po postawieniu pod ścianą zaczął mieć jakieś wyniki? A dlaczego nie minister od szkół, autorka chaotycznej reformy sześciolatków. I dlaczego Tusk nie podał żadnych nazwisk następców? Przecież już we wtorek te informacje przeciekły do mediów, Być może szyki pokrzyżował mu Cimoszewicz, którego apetyty co do roli w rządzie Tuska okazały się nie do spełnienia.
Premier osiągnął dwie rzeczy. W powodzi zmian łatwiej mu było uzasadnić odwołanie szefa CBA. Skoro odchodzą swoi, to dlaczego nie skreślić Kamińskiego, zwalczającego rząd polityka PiS, mającego już na koncie zarzuty prokuratorskie (i coraz więcej znaków zapytania co do działań CBA w aferze hazardowej). Efekt drugi: Tusk pokazał też, że ma racjonalny plan postawienia obozu w Sejmie. Nikt nie zarzuci, że kancelaria premiera robi dla niego kampanię. Tusk chce premierować aż do wyborów, a Schetyna, Grupiński, Nowak z offu zadbają o to, by mu wygrać prezydenturę. Czy PiS znajdzie na na to jakąś odpowiedź? Ich jedyna szansa to wtłoczenie do głów wyborców, że PO=korupcja i afery. Przed nami niezwykle brutalna kampania wyborcza.