Niestety, tracimy przy okazji wartość dużo wyższego rzędu - spójność i wiarygodność tej polityki. Spory te można by nawet uznać za dziecinadę. Ale gdy rząd i prezydent nie przemawiają na forum międzynarodowym jednym głosem, różnice zdań między nimi wykorzystają inne państwa. A to już nie jest ani dziecinne, ani zabawne. Jest groźne.
Najpierw obóz rządowy grzmi, że prezydent nie głosował na kandydata wskazanego przez rząd Donalda Tuska. W podtekście - zaprzepaścił szanse Radosława Sikorskiego. Grozi Kaczyńskiemu Trybunałem Stanu. Potem szef klubu parlamentarnego PO wytyka prezydentowi, że na szczycie za dużo pił. Nie soku pomarańczowego bynajmniej. Następnego dnia atakuje frakcja prezydencka. Dowiadujemy się, że premier Tusk jeszcze przed szczytem zgodził się na nominowanie przez NATO duńskiego premiera Rasmussena na szefa Sojuszu. O co więc całe to larum?
Tymczasem i jedno, i drugie mija się z prawdą. Rząd nie wskazał żadnego kandydata. Sikorski przestał być brany pod uwagę jeszcze przed szczytem. Chodziło tylko o odwlekanie wyboru Rasmussena. Praktycznie nie dłużej niż do drugiego dnia szczytu. W zamian za ostateczną zgodę mieliśmy dostać natowski batalion łączności bazujący w Polsce oraz stanowiska w biurze nowego sekretarza i dowództwie NATO. Słowem drobiazgi. Wystarczyło nie wyrywać się z pospieszną akceptacją Rasmussena. Prezydent zdecydował jednak inaczej, choć został poinformowany o taktyce rządu. Powiedział "tak", zanim Turcja zgłosiła swój sprzeciw. W efekcie straciliśmy możliwość gry.
Premier Tusk wcale nie zapewnił Rasmussena w rozmowie telefonicznej, że poprze jego kandydaturę. Podkreślił tylko, że nic nie mamy do duńskiego premiera, ale zgłaszamy wątpliwości do trybu uzgadniania kandydata przez najsilniejsze państwa Sojuszu z pominięciem mniejszych partnerów. Dodał też, że chcielibyśmy obsadzić jakieś stanowiska w NATO. Słowem, otworzył pole do negocjacji.
Skąd to wiadomo? Ze służbowej notatki z 1 kwietnia relacjonującej tę rozmowę. Niemcy, Francja, Wielka Brytania, a potem Stany Zjednoczone naznaczyły Rasmussena bez konsultacji z innymi. Nikt z przywódców tych krajów nie zadzwonił do prezydenta RP, premiera czy choćby ministra spraw zagranicznych i nie zapytał ich, co o tym sądzi Polska. Mieliśmy podstawy do irytacji, nie negując jednocześnie wartości kandydatury Rasmussena. W sumie było niezłe pole do prowadzenia gry. Było.