Każde wybory w Polsce dawały kolejnym ekipom mandat bardziej nawet przeciw czemuś niż do czegoś. Jeśli traktować te z 2007 jako odrzucenie nerwowych wypowiedzi i nadmiernych konfliktów na szczytach władzy, z czym kojarzyło się PiS, Tusk wzorowo wypełnia społeczne oczekiwania.
Jest i druga strona medalu. Nowa ekipa przychodzi do władzy z pustymi rękami. Platformerski gabinet cieni był instytucją czysto marketingową, a resorty objęli i tak nie ci, którzy przygotowali się od kierowania nimi. Korzystając z sympatii mediów i z naturalnej na początku ślepoty wyborców, nowi ministrowie nie muszą się na razie tłumaczyć. Poprzednie rządy - SLD i PiS - były okładane po głowach brakiem reformy finansów publicznych. Tusk nie wspomniał o niej nawet w expose. I co? I nic.
Kłopoty się oczywiście zaczną: budowa autostrad to przykładowo zbyt konkretne zobowiązanie. Co więcej, zarzuceni obietnicami lekarze czy nauczyciele będą wiedzieli, ile skorzystali pod nową ekipą.
Za Kaczyńskiego Tusk głosił, że zwłaszcza w służbie zdrowia pieniędzy jest za mało, bo nie próbuje się uzdrawiać tej sfery reformami systemowymi. Ale dziś o reformach cicho. Albo zapowiada się je mętnie i chaotycznie, jak minister Ewa Kopacz mówiąca o podziale NFZ na kilka konkurujących ubezpieczalni. Prace studyjne potrwają prawdopodobnie lata.
Czy za kilka miesięcy Polacy nie zauważą, że Tusk nie powinien być tylko miłym panem od reprezentacji? Pewnie tak, ale tylko trochę. Pełna zgoda z Michałem Karnowskim - trzeba odłożyć do lamusa mit społecznej rewolty. Tłum rozgniewanych lekarzy, nawet jeśli pofatyguje się pod kancelarię premiera, nie powali władzy na łopatki. Możliwe jest oziębienie wyrażające się w obniżaniu wyborczych słupków. Ale zręczny rząd ma sto sposobów, aby podobać się publiczności. Reakcja Polaków na sugestie minister Kopacz chcącej wspierać metodę in vitro wytycza na przykład drogę inicjowania miękkich sporów ideologicznych. Nie tak agresywnych, aby wystraszyć katolicką część wyborców PO. Dostatecznie jednak widowiskowych, aby pozwolić Platformie schlebiać społecznym nastrojom.
Rzecz zresztą nie tylko w takich spektaklach. Bo kto wie, czy nieprzygotowana do śmiałych czynów PO nie utrafi paradoksalnie w głębsze tęsknoty Polaków. W niechęć czy strach przed radykalną przebudową instytucji. Przed rewidowaniem utrwalonych zasad i obyczajów. W takiej sytuacji Tusk powinien się tylko modlić o podtrzymanie wzrostu gospodarczego. Dopóki będzie koniunktura, niezadowolonych można pacyfikować przesuwaniem środków z jednych celów na inne i uspokajającymi gestami.
To by oznaczało, że PO stanie się ostatecznie z partii liberalnej partią spokoju, ogólnikowo deklarowanej modernizacji i proeuropejskich gestów. Zwróćmy uwagę na publikowane dziś w DZIENNIKU badania OBOP pokazujące preferencje Polaków. Socjalne bezpieczeństwo zajmuje poczesne miejsce. Nasi politycy wierzą, że bycie polskim Blairem to pilne śledzenie społecznych nastrojów i podporządkowywanie im własnej wizji państwa. A to oznacza w wielu wypadkach konserwowanie tego, co jest. Pozostawienie w nienaruszonym stanie nieefektywnego systemu ubezpieczeniowego KRUS - co da się zwalić na PSL-owskiego koalicjanta - to jeden z wielu przykładów takiej postawy.
Możliwe, że Tusk bedzie kolejnym po Millerze i Kaczyńskim liderem, który - z zupełnie innymi wektorami ideologicznymi - spróbuje utrzymać proreformatorską gorączkę pod korcem. Media, opiniotwórcze ośrodki będą narzekać, ale mniej niż na poprzedników. Tusk nie jest "Kaczorem", co daje mu w wielu środowiskach ogromny kredyt zaufania. To ryzykowna droga, ale mniej ryzykowna niż reformy porzucane albo psute przy ogromnym oporze materii.
Czy ta taktyka pozwoli Tuskowi przesiąść się z premierowskiego stołka na prezydencki tron? Jeśli mało prawdopodobna, to tylko dlatego, że każdej kolejnej ekipie w najbardziej sprzyjających okolicznościach przytrafiały się najbardziej nieprzewidziane przygody.