Własne propozycje podsuwają nam, ale i liderowi Platformy Obywatelskiej, publicyści "Polityki" Mariusz Janicki i Wiesław Władyka. "Infantylne są pojawiające się stwierdzenia w rodzaju: ponieważ Tusk nie obniża podatków albo nie sprzeciwia się Kościołowi, to jest u mnie skreślony" - przestrzegają w najnowszym numerze tygodnika, który udzielił obecnemu premierowi mocnego poparcia przed wyborami i po nich.
"Tu zaczyna się polityka dla dorosłych, która oznacza, że dostrzega się konsekwencje prywatnych buntów i emocji. Jeśli chce się rozliczać i skreślać Tuska, trzeba pamiętać, że za rogiem czekają zwarci i gotowi: Kaczyński, Gosiewski, Kurski, Szczygło, Ziobro, Brudziński, Kempa, Szczypińska, Wassermann i Macierewicz, którzy też nie obniżą podatków i też nie sprzeciwią się hierarchom, ale za to znowu - gratis - przywloką ze sobą zimną wojnę domową" - to nadal Janicki i Władyka.
Wystarczy nie być
Przypomina się klasyczne powiedzenie: Boże, chroń mnie od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam. Na miejscu Tuska obraziłbym się za ten nieco upokarzający zestaw powodów, dla których należy go popierać. Zbyt przypomina wezwanie włoskich antykomunistów z lat 50. i 60. "zatykamy nosy i głosujemy na chadecję". Nie o czyjąkolwiek obrazę tu wszakże przede wszystkim chodzi.
Janicki i Władyka piszą od ponad dwóch lat zawsze jeden i ten sam tekst o demonicznym i wszechwładnym PiS, sprawcy wszelkich nieszczęść Polski, więc trudno im się dziwić. Patrząc z tej perspektywy, ich płomienny apel do ludzi, którzy myślą lub powinni myśleć tak jak oni, jest naturalny i logiczny. Że to myśl polityczna nader nieskomplikowana, cóż... Ich cyrk, ich mały.
Gorzej, że ten i podobne teksty są adresowane również do samego Tuska, do jego ministrów i czołowych polityków Platformy. A jeśli nawet nie jest adresowany, nikt nie zabroni im przeczytać. I tu już robi się groźnie. Bo nowy premier może, czytając takie teksty, poczuć się oczywiście- powtórzę- urażony. Ale może też utwierdzić się w przekonaniu, że "niebycie Kaczyńskim" to jedyna sensowna recepta na rządzenie.
Nie potwierdzają tego doświadczenia wolnej i demokratycznej Rzeczypospolitej. W roku 1993 SLD i PSL wygrały wybory "przeciw". Przeciw nazbyt reformatorskiej pasji, ale i kłótniom polityków solidarnościowych. Tyle że po czterech latach wiele z tego paliwa nie zostało, choć postkomuniści byli wtedy jeszcze najbliżsi zachowania władzy. W 1997 r. AWS zwyciężyła, odwołując się do przekonania Polaków, że partie peerelowskie natrętnie upartyjniają państwo. Ale już w 2001 r. Leszek Miller pobił "solidaruchów", przestrzegając przed ich niedołęstwem i kolesiostwem. Z kolei cztery lata później jego partia odchodziła w niesławie. PiS i PO były premiowane za to, że są przeciw państwu Millera.
Zwycięstwo przeciw komuś nigdy nie gwarantowało nawet w najmniejszym stopniu zachowania jego owoców dłużej niż przez jedną kadencję. Zużycie następowało coraz szybciej i coraz bardziej nieodwołalnie. Oczywiście Tusk może być przekonany, że tą złą passę, ten fatalizm dziejów przełamie, między innymi dzięki gigantycznemu poparciu mediów i elit nigdy jeszcze niezjednoczonych aż tak bardzo wokół władzy. A jednak wiara to przedwczesna i na wyrost. Przy tak mocnych skłonnościach do wyrzucania własnych polityków na aut, jeśli nie na śmietnik społeczeństwa, nie ma chyba gorszego doradcy lidera niż wiara we własną bezalternatywność.
Mit bezkonfliktowości
Ale jest też coś istotniejszego. Mówiąc nieco górnolotnie, gra nie toczy się tylko o powodzenie Platformy. Gra toczy się o powodzenie Polski. "Współczesne demokracje unikają konfliktów lub przynajmniej starają się je osłabiać, amortyzować" - zauważają Janicki i Władyka i tu akurat mają sporo racji. Mają też rację, gdy piszą, że liderzy PiS maskowali często sztucznie rozdmuchiwanymi, werbalnymi konfliktami własną niedecyzyjność.
Niemniej między bezkonfliktowością - przykładowo - Anglii czy Niemiec i bezkonfliktowością Polski długo jeszcze będzie ogromna różnica. To są dawno już zbudowane państwa i dojrzałe społeczeństwa, które większości ważnych wyborów już dokonały. My ciągle tych wyborów dokonujemy. Możemy się zżymać na medialne wojny o to, że Kaczyński coś powiedział, a Tusk czegoś nie powiedział. Ale wojna o kształt służby zdrowia nie jest wymyślona, nawet gdy jej poszczególne elementy bywają teatralnie wyostrzone. Podobnie nie jest teatrem na przykład przestroga polityków PiS przed dominacją w naszym życiu społecznym korporacji. Jesteśmy skazani na ostry spór, na starcie różnych interesów, bo jesteśmy wciąż skazani na reformowanie, budowanie, a nie tylko na wyciszanie emocji. I w Anglii czy w Niemczech historia całkiem się nie skończyła. Ale u nas ona się nie skończyła w szczególności.
W tej sytuacji rozliczanie kolejnych ekip ze śmiałości, rozmachu, z - jak to kiedyś ujął Jan Rokita - "czynienia rzeczy wielkich" jest naturalne i nie musi oznaczać - jak chcą publicyści "Polityki" - tęsknoty za czasem zimnej wojny domowej charakterystycznej dla rządów Kaczyńskiego.
"Wierni miłośnicy PiS, ale i osoby bardziej neutralne zaczynają krytykować PO za teflonowość, niedecyzyjność, ideowe rozmycie, unikanie konfrontacji"- zauważają Janicki i Władyka. Są łaskawi, w końcu o tym, kto jest PiS-owcem, a kto nie, decydowali zawsze oni. A przy wstępnym założeniu: nie ruszajmy Tuska, bo za rogiem czają się Kaczyński z Ziobrą i Gosiewskim, najlepiej byłoby sprowadzić wszelką krytykę do popiskiwania utrapionych "wiernych miłośników".
Plusy dodatnie Tuska
Trochę to jednak trudne, coraz trudniejsze. Krytykuje i gani Tuska nawet Jacek Żakowski, choć on piętnuje akurat głównie odstępstwa od antypisowskiej ortodoksji (na przykład pozostawienie Mariusza Kamińskiego) i zgodnie z filozofią Janickiego i Władyki pilnie wystrzega się wszelkich generalizacji. Inni jednak niekoniecznie - i na przykład profesor Paweł Śpiewak, przed zaledwie paroma miesiącami poseł PO, zauważył niedawno, że nowy rząd nie ma w ogóle klarownego programu, podczas gdy czołowy publicysta TVN Tomasz Sekielski dziwił się, jak łatwo nowa ekipa pogubiła się wobec pierwszego poważnego wyzwania, jakim był kryzys w służbie zdrowia. Takie głosy będą powracać, a na razie jest ich raczej za mało niż za dużo. Za mało- powtórzę- z punktu widzenia interesu ekipy samego Tuska, jej zdolności do zachowania przez cztery lata choć części swoich gigantycznych wpływów. I za mało z punktu widzenia dobra rządzonych Polaków.
Porecenzuję więc i ja - w zależności od woli panów Janickiego i Władyki albo jako "wierny miłośnik", albo jako "bardziej neutralny". W końcu człowiek strzela, a tygodnik "Polityka" kule nosi.
Z mojej perspektywy nowy rząd ma na razie jedną niewątpliwą zasługę. Jest nią wyciszenie ideowych waśni rozdmuchanych w poprzedniej kadencji - po części z powodu wojowniczego języka tamtej koalicji (języka, bo w sferze faktów niewiele się zdarzyło), po części na skutek histerii liberalno-lewicowych elit. Nowa ekipa zachowuje równowagę, wykonując gesty w różnych kierunkach: odrzuceniu postulatów kręgów feministycznych czy gejowskich towarzyszy zablokowanie religii jako przedmiotu maturalnego. W rzeczywistości jednak platformerski "spokój" oznacza przede wszystkim skupienie znacznej części elektoratu antyprawicowego wokół dość konserwatywnej praktyki. Dla gejów czy feministek, czasem także dla "Gazety Wyborczej", to smutny paradoks. Jest to jednak paradoks wynikający właśnie z filozofii "każdy, byle nie Kaczyński". I chyba zgodny z oczekiwaniami znacznej większości połowicznie konserwatywnego, ale nieceniącego sobie ideologicznego zacietrzewienia żadnej barwy polskiego społeczeństwa. Pytanie tylko, jak trwała będzie taka atmosfera.
Nie wiadomo, czy osiągnięciem, ale w jakiejś mierze atutem rządu Tuska stała się także polityka zagraniczna. W jakiejś mierze, bo jej ostateczne efekty są - jak zawsze w przypadku tej polityki, rozłożonej na lata - nieznane, a niektóre elementy, choćby zbliżenie do Rosji, wydają się diabelnie ryzykowne. Samo postawienie na aktywność międzynarodową nowego premiera jawi się trochę jako konieczność chwili, a trochę jako PR-owski chwyt. Niemniej faktem jest złagodzenie napięć w stosunkach z innymi państwami. Jeśli zaś Tusk wytarguje coś choćby od Amerykanów w negocjacjach wokół tarczy antyrakietowej, będzie mógł się uznać za człowieka sukcesu. Jeśli...
Cała reszta jawi się w dużo ciemniejszych barwach. I to nie tylko dlatego, że przejmując państwo, Platforma weszła w utarte koleiny wszystkich kolejnych ekip, dokonując czystek w prokuraturze czy w ZUS i proponując, aby to minister skarbu dobierał członków władz mediów publicznych, co za rządów PiS zostałoby uznane za przejaw totalitaryzmu, a teraz jest łagodnie kontestowane.
Puste szafy, niejasne cele
Przede wszystkim okazało się, że szuflady platformerskich kandydatów na ministrów są puste, nawet tych, którzy jak Ewa Kopacz, szykowali się do objęcia resortów w tzw. gabinecie cieni. Pod tym względem PO okazała się wiernym uczniem i kontynuatorem wszystkich poprzedników. Tym bardziej jest to paradoksalne, że masy wyborców obdarzyły ją zaufaniem jako partię kompetentnych ludzi, którzy naprawią błędy i zaniechania przaśnych PiS-owskich nieudaczników.
Uderzający jest zresztą nie tylko brak projektów, ale i wyraźnych celów. PiS odwoływało się rytualnie do paru spraw - z powołaniem CBA i likwidacją wojskowych służb na czele - i był to ważny, w dużej mierze symboliczny punkt odniesienia dla jego wyborców. Słabą stroną PiS-owskiego pakietu był brak bezpośredniego związku z życiem codziennym obywateli. To ułatwiło po dwóch latach zwycięstwo Platformy kreującej się - jak to ujął Robert Krasowski - na partię zapewniającą nam wodę w kranie. Na dokładkę pakiet PiS został szybko załatwiony, co wprawiło tę ekipę, w założeniu rewolucyjną, w stan pewnej bezradności. PO postanowiła więc nie czerpać z tych wzorców.
To nieczerpanie powinno mieć jednak swoje granice. Expose Tuska było litanią setek małych i większych spraw nagromadzonych tak chaotycznie i przypadkowo, że wyborca mógł łatwo się pogubić. Dalej jest jeszcze gorzej. Priorytety pojawiają się na kilka chwil, by przestać być priorytetami. O reformie finansów publicznych - przez ostatnie lata mantrze komentatorów - nowy premier w expose nawet nie wspomniał. Mówił o niej później, na zjeździe pracodawców, ale konkretów żadnych nie podał. Jedynym wątkiem, który pozostaje od początku aktualny jako priorytet, jest oczywiście naprawa służby zdrowia. Ale to bardziej następstwo zbiegów okoliczności niż przemyślanego planu. Czy naprawa byłaby równie ważna, gdyby nie importowana z Unii decyzja, aby redukować czas pracy lekarzy?
Czy brak, a może raczej kakofonia celów i pomysłów to wielkie obciążenie tej ekipy? Dziś z pewnością nie-wrogowie Kaczyńskich wciąż świętują zwycięstwo, a zwykły wyborca wydaje się bardziej cierpliwy niż najbardziej proplatformerski komentator. Wiele da się załatwić skutecznym politycznym marketingiem. Z tego punktu widzenia skakanie po tematach może być niekiedy nawet korzystne.
Tyle że maskowanie niespójności i niekonsekwencji może mieć swoje granice. Pytanie, w imię czego, poza przepędzeniem "złego Kaczora", Platforma tak naprawdę rządzi, może przyjść w najmniej spodziewanym momencie. Razem z kryzysem finansowym, który zmieni się w kryzys ekonomiczny. Razem z pierwszą poważną aferą. Albo po prostu ze zmianą nastrojów, które bywają przejawem nagłego olśnienia opinii publicznej. Tusk ma jeszcze odrobinę czasu, aby sobie i Polakom na to pytanie odpowiedzieć. Ale ta odrobina jest już w tej chwili liczona raczej na miesiące niż lata.
Podsunąłbym dwie odpowiedzi. Pierwsza jest maksymalistyczna. Wymagałaby zmiany charakteru tej partii i natury samego Tuska. I wielkiego ryzyka konfliktu ze środowiskami i siłami społecznymi, które udzieliły PO poparcia.
Droga Rokity
To pójście, mówiąc umownie, drogą Rokity. Drogą postawienia na radykalną naprawę państwa. Mnożenia projektów, które uderzają w różne interesy- od zwiększenia odpowiedzialności urzędników za błędne decyzje po szerokie otwarcie prawniczych korporacji. Od radykalnego odpartyjnienia publicznej gospodarki po prawdziwą reformę mediów publicznych. Próbą przelicytowania PiS na polu przejrzystego uczciwego państwa, tyle że bez PiS-owskiej toksyczności i wdawania się w niepotrzebne bijatyki słowne. W tej strategii mieściłby się i ostatni kompromis polegający na pozostawieniu Mariusza Kamińskiego na stanowisku szefa CBA, ale przede wszystkim poszukiwanie własnego antykorupcyjnego programu skuteczniejszego, bardziej systematycznego niż ten PiS-owski.
Taki program wbrew retoryce najzagorzalszych obrońców III RP pasowałby w zupełności do partii liberalnej (idealne państwo liberalne jest i przejrzyste, i antykorporacyjne), a Tusk jako popularny lider o miłym obliczu byłby może bardziej predestynowany do jego realizacji niż ktokolwiek przed nim.
Z tego, co jednak wiemy o jego dzisiejszej polityce, na taki program nie ma większych szans. Nie po to Zbigniew Ćwiąkalski zostawał ministrem sprawiedliwości, aby firmować politykę antykorporacyjną. I nie po to Tusk przyzwolił jeszcze przed wyborami na wyrzucenie większości pomysłów Rokity z programu partii (a wreszcie i na eliminację samego Rokity), aby teraz sięgać po jego program. Panom Janickiemu i Władyce, przywołuję te nazwiska jako symbole, z pewnością by się to nie spodobało. A oni już przekonają wielu wyborców, że oto powstaje niedobita PiS-owska hydra także tych, którzy - jak na przykład młodzi prawnicy - tylko by na tych zmianach skorzystali.
Przyjazne państwo
Ograniczmy się więc do programu minimum, zgodnego - jak się zdaje - z ogólną linią Platformy. W wystąpieniach, a po części i działaniach Tuska odnajduję dwa wątki obiecujące. Pierwszym jest pomysł powołania komisji badającej absurdy i - jak rozumiem - niepotrzebne rygory, jakie nakłada na obywateli obecne prawo. Może to element kampanii posła Janusza Palikota, który z poważnego biznesmena zmienił się w mało poważnego polityka. Ale może to droga do uczynienia z polskiego państwa instytucji bardziej przystępnej i przyjaznej obywatelom.
Wątkiem drugim jest to, co Tusk mówi o sferze budżetowej. To pierwszy liberalny polityk, który przestał traktować służbę zdrowia i edukację jak utrapienie. Jak kłopotliwe obciążenie budżetu. Jak hamulec modernizacji. Tak podchodzili do niej - co paradoksalne - inteligenccy na wskroś politycy Unii Wolności, a w jeszcze większym stopniu liberalni eksperci i komentatorzy.
Tusk może z przekonania, a może dla politycznego interesu mówi pracownikom budżetówki: jesteście nie zakałą, ale ostoją modernizacji. Lekarzom mówi to w dużej mierze z przymusu. Żadna ekipa, która nie opanuje zapaści szpitali i przychodni, nie przetrwa kolejnych wyborów. Ale już szkołom premier z PO obiecuje poprawę bez aż tak mocnej presji. Co więcej, w jakiejś mierze próbuje zamienić słowa w czyny. Nauczyciele dostaną jednak więcej, niż im obiecywał budżet Kaczyńskiego.
Spróbujmy teraz te wątki powiązać. Wiarę w gigantyczne oszczędności po to, aby dołożyć budżetówce kosztem machiny państwowej, trzeba chyba między bajki włożyć. Wiarę w państwo skrajnie ograniczone - też. Tusk może próbować latać rejsowymi samolotami, ale radykalnych igrzysk oszczędzania nam nie zafunduje.
Budżet, czyli symbol
Jednak to właśnie Platforma powinna być zdolna do przejrzenia i uracjonalnienia państwowych wydatków. Wymagałoby to powrotu do jej własnego postulatu, dziś z niewiadomych powodów kompletnie zagubionego - do budżetu zadaniowego. Konkretny projekt już zresztą istnieje - pozostawiony w spadku przez poprzednią ekipę, ponoć dobrze oceniany przez Bank Światowy. Może od tego, a nie od mechanicznego ścinania wydatków poszczególnych resortów należałoby zacząć. Może nowa struktura budżetu kontrolowanego silną ręką premiera, opartego nie na mechanicznych rekomendacjach biurokracji, ale na celach, pozwoliłaby też nieco dołożyć szkołom i szpitalom, a w przyszłości pomyśleć o w miarę bezbolesnym dalszym obniżaniu kosztów pracy czy innych fiskalnych obciążeń.
W tej samej logice byłoby ruszenie archaicznych wydatków policji czy straży granicznej, w których podatnicy topią co roku miliony, bo niemundurowe etaty są obsadzane przez ludzi z uprawnieniami mundurowych, cieszących się płacowymi i przede wszystkim emerytalnymi przywilejami. Albo dotknięcie wyjątkowo kłopotliwej sprawy marnotrawienia wielkich środków przez armię. I tu trzeba by uderzyć w wiele lobby. Ale nie w imię jakiejkolwiek ideologii. W imię czystej efektywności.
Realne? Na pewno warte spróbowania, podobnie jak próba uwolnienia Polaków od biurokratycznych absurdów, czego będzie chciał dokonać wraz ze swoją komisją Palikot. Być może innemu podziałowi dochodów powinno też towarzyszyć w jakimś zakresie urynkowienie usług medycznych i edukacyjnych, choć ja akurat w zmianę szpitali i szkół w konkurujące między sobą przedsiębiorstwa za bardzo nie wierzę (to oddzielny frapujący temat). Budżet zadaniowy, choć jako tytuł brzmi mało efektownie, mógłby stać się symbolem nowego stosunku rządzących do państwa. Lekkiego, lepiej zorganizowanego, a nie trwającego na zasadzie li tylko inercji i rutyny. To byłaby ta platformerska woda w kranie, o którą upominał się Krasowski.
Lusterko i złe wieści
Czy tak się stanie, czy Platforma dokona jakiegoś wyboru priorytetów? To pytanie o stan jej kadr, o przygotowanie do rządzenia, ale przede wszystkim o wolę. Poprę to anegdotą. Ponoć niedawno do Donalda Tuska przyszła pewna urzędniczka kancelarii premiera na coś się poskarżyć. Miał jej odpowiedzieć: - Wie pani, ja nie lubię złych wiadomości.
Nawet jeśli to historia podkoloryzowana, oddaje dobrze obecną filozofię liderów PO, a jeszcze lepiej filozofię tych, którzy uparli się - jak Janicki i Władyka - aby karmić Tuska dobrymi wieściami. Tak jakby pokazywali premierowi lusterko z "Królewny Śnieżki". Lustereczko powtarza jedno i to samo: Nie jesteś Kaczyńskim.
A przecież niedługo złe wieści mogą nadejść i tak. Przyniosą je sondaże w byle jakiej gazecie. I wtedy na tłuczenie luster będzie za późno.