DZIENNIK postanowił zorganizować dyskusję nad kondycją lewicy w Polsce. Ale dyskusję inną niż wiele dotychczasowych. Nie zaprosił na swoje łamy ani polityków LiD, ani towarzyszących im publicystów, ale reprezentantów różnych odłamów alternatywnej lewicy.
Dzięki temu masowy czytelnik miał poznać głos, którego dotąd nie słyszał. Pomysł niezły także dlatego, że wobec kryzysu, który trawi Lewicę i Demokratów, warto przyjrzeć się innym propozycjom po lewej stronie sceny politycznej.
Trudno powiedzieć, czy ostatnia z zabierających głos w dyskusji Zuzanna Dąbrowska została usatysfakcjonowana tym, co przeczytała w artykułach Andrzeja Smosarskiego, Przemysława Wielgosza i Adriana Zandberga, ale swój tekst postanowiła zatytułować: "Ideowa lewica została w Polsce wyzerowana. I to przede wszystkim na własne życzenie".
Choć tytuł wprost wskazuje na ideową lewicę jako na winną swojej porażki, to w samym tekście nie ma właściwie wyjaśnienia, dlaczego autorka tak uważa. Wręcz przeciwnie, sam wywód Dąbrowskiej raczej rozgrzesza ideową lewicę z postawionego jej w tytule zarzutu i wskazuje szereg "obiektywnych" przyczyn takiego stanu rzeczy.
Z pewną rezygnacją, choć nie bez sentymentu, autorka opisuje kolejne nieudane próby reaktywowania lewicy, by stwierdzić wreszcie, że jej los w wolnej Polsce i tak od początku był przesądzony. "O szansach lewicy niepostkomunistycznej zdecydował rok 1989. Zgoda solidarnościowych elit układających się w Magdalence z ludźmi PZPR zaowocowała dość stabilnym układem.
Polska polityka miała składać się z dwóch części: słusznych komitetów obywatelskich i niesłusznych, ale tolerowanych po partnersku postkomunistycznych socjaldemokratów. I układ ten zdecydował o nieistnieniu ideowej lewicy na długie lata. A żeby powiedzieć precyzyjnie: aż do dziś" – pisze Dąbrowska. Dodajmy, że to jest wersja optymistyczna (choćby dlatego, że z pookrągłostołowej III RP zostały już tylko niedobitki, a więc z tego wynikałoby, że teraz droga wolna).
Żeby wskazać ewentualną wersję pesymistyczną, przypomnijmy, że pierwsza niespełniona nadzieja na wskrzeszenie lewicy to próba odtworzenia w 1987 r. PPS (w czym uczestniczyła sama Dąbrowska). Do Jana Józefa Lipskiego, Piotra Ikonowicza, Józefa Piniora nie chciała się wówczas przyłączyć cała reszta wychowanych w lewicowej tradycji działaczy opozycji - z Jackiem Kuroniem na czele. Oczywiście rzecz nie rozbija się o te dwa lata między 1987 a 1989 rokiem, ale o to, że to wcale nie konsensus stworzony przy okrągłym stole zdecydował o kryzysie lewicy. Było raczej odwrotnie, to kryzys lewicy zadecydował o kształcie przyjętego po okrągłym stole konsensusu.
Eksport neoliberalnej rewolucji do Polski nastąpił w czasie, gdy wszędzie na świecie zaczął się kryzys partii socjaldemokratycznych. Przecież nawet tam, gdzie nie ma postkomunistów, lewica w latach 80. i 90. popadła w marazm i trwa dziś siłą inercji - tam, gdzie ruch socjaldemokratyczny zdążył się dobrze wcześniej rozpędzić (Skandynawia, długo, długo nic, wreszcie Niemcy i Francja), sytuacja wygląda jeszcze znośnie.
Nigdzie jednak lewica nie odnosi znaczących sukcesów, będąc do końca sobą. Partia Demokratyczna za czasów Billa Clintona i Partia Pracy pod przywództwem Blaira potrafiły odzyskać wigor, ale właśnie za cenę wyrzeczenia się lewicowości. W Hiszpanii Zapatero liberalizuje co prawda prawo obyczajowe, laicyzuje sferę publiczną, ale kontynuuje neoliberalną politykę gospodarczą Aznara. Petrosocjalizm Chaveza dałoby się jeszcze zaprowadzić w Arabii Saudyjskiej i Kuwejcie, ale nie w Polsce.
Mówiąc o tym, że ideowa lewica nie powstała w Polsce na własne życzenie, być może chodzi Dąbrowskiej o podejmowane wielokrotnie przez niepostkomunistyczną lewicę (PPS, UP i in.) próby współpracy i "wychowywania" SdRP, a później i SLD, i SdPl. Faktycznie, westchnienie: "Jakie to było naiwne!" unosi się nad całym tekstem redaktorki "Dziennika". Zgoda, ale jakie były inne możliwości? Zresztą – patrząc, jak dobrymi uczniami byli postkomuniści w szkole neoliberalizmu, można było zakładać, że umieliby nauczyć się także zasad socjaldemokratycznych. Problem w tym, że nie tylko oni, ale prawie nikt w latach 80. i 90 nie chciał się ich uczyć.
Dlatego właśnie lewica KOR-owska nie poszła za Lipskim. Grzechem naiwności obarczone jest raczej wyjaśnianie historycznych wydarzeń złymi charakterami uczestniczących w nich ludzi – jak na analizę polityczną jest nieco zbyt sentymentalne. Wcale nie wykluczałbym, że wielu polityków SLD naprawdę chciało być dobrymi socjaldemokratami. Ale w sytuacji, gdy na kilka lat wiarę w idee socjaldemokracji stracił nawet sam papież polskiej lewicy – Jacek Kuroń, nie należy się przesadnie dziwić, że nie potrafili uwierzyć w nią postkomuniści.
Pozostaje zatem już ostatnia możliwość. To nie w tekście Zuzanny Dąbrowskiej znajdziemy wyjaśnienie, dlaczego ideowa lewica nie powstała "na własne życzenie", ale w tekstach jej poprzedników w dyskusji, do której wspomniany tytuł wydaje się być komentarzem. Wszystkie trzy zaprezentowane w debacie teksty koncentrują się na demaskowaniu SLD (przy czym Smosarski za "odpryski" SLD uważa też wszystko poza sobą samym) jako nieprawdziwej lewicy.
Tym, którzy jeszcze tego nie wiedzą, powiedzmy, że od dawna obowiązkowym rytuałem inicjacyjnym każdego, kto odkrywał w sobie lewicowe przekonania, była dogłębna i bezlitosna krytyka SLD. Ale Smosarski, Wielgosz i Zandberg to przecież stare konie! Lata po tym, jak wszystkim razem i każdemu eseldziarzowi z osobna wykrzyczano już w twarz: Irak, aborcja, eksmisja na bruk, zabranie dotacji do barów mlecznych itd. itp., trzej autorzy uważają, że krytyki Leszka Millera wciąż i nigdy za mało.
Każdy, kto okazji do publicznego zabrania głosu nie wykorzysta do oplucia SLD, ryzykuje, że albo zostanie z SLD utożsamiony, albo jego papiery na lewicowość nie zostaną potwierdzone. Smosarski ma nawet nadzieję, że jak napluje nie tylko na SLD, ale także na wszystko inne po lewej stronie, to przestanie być na chwilę marginesem i poczuje się choć przez moment jedyną prawdziwą lewicą. Ale dziś już nawet popularni prezenterzy telewizyjni wiedzą, że SLD i lewica to tylko roboczo stosowane synonimy.
Dlaczego tak doświadczeni i dobrze wykształceni działacze lewicowi, jak Wielgosz czy Zandberg (Smosarskiego nie chcę obrażać podejrzeniem, że czyta książki, bo pisanie esejów i czytanie książek uznał za największą obok bycia członkiem SLD stratę czasu), nie powiedzieli nam nic więcej?
Zacznijmy od tego, że kryzys lewicy wziął się z kryzysu polityczności w ogóle. W pewnym momencie wszyscy (albo prawie wszyscy) uwierzyli w to, że upadek komunizmu i kres zimnej wojny oznaczają koniec konfliktu politycznego i możliwość sformułowania konsensusu w zasadniczych sprawach definiujących współczesny kształt wspólnoty politycznej. Tak jak istnieje jedna racjonalność polityczna (demokracja liberalna), jedna racjonalność etyczna (prawa człowieka), tak uznano, że towarzyszy im jedna jedyna racjonalność ekonomiczna: wolny rynek. Polską modernizację przeprowadzano właśnie w zgodzie z tym konsensusem. W efekcie idee stricte lewicowe wypadły poza spektrum cywilizowanych poglądów i zostało miejsce jedynie na taką lewicę, która się owemu konsensusowi podporządkuje.
Na takie podporządkowanie gotowi byli postkomuniści, którzy chcieli zaskarbić sobie w nowych czasach zaufanie nowych elit. Ale nie tylko postkomuniści! Prawie wszędzie na świecie lewica uznała swoją porażkę i poszła "trzecią drogą". To pierwszy sposób faktycznej rezygnacji przez lewicę z polityki. Ale jest jeszcze drugi. Komplementarnym i przynoszącym podobne efekty zjawiskiem jest antypolityczny radykalizm. "Trzeciodrogowcy" rezygnują z polityki (czyli wcielania w życie swoich idei) na rzecz pragmatyzmu, "prawdziwa lewica" zaś zamienia politykę w egzamin z moralności. W pierwszym przypadku kryterium powodzenia jest sam sukces wyborczy (efekt marketingu politycznego, tworzenia wizerunku itp.), w drugim – ocalenie ideowej czystości. Nikt zaś nie rozlicza się z wpływu na zmianę polityki państwa i efekty płynące z tej zmiany dla społeczeństwa.
Dąbrowska, wypowiadając w konkluzji swojego tekstu z pozoru tylko banalnie brzmiące słowa, że "lewica wtedy będzie miała szanse istnienia politycznego, kiedy będzie potrafiła realnie zmieniać świat", trafiła więc w samo sedno. Chodzi o stworzenie szans na polityczne zaistnienie lewicy. Środowisko "Krytyki Politycznej" powstało jako próba wyjścia poza tę opisaną wyżej chorą alternatywę (albo usprawiedliwianie wszystkich posunięć SLD – bo przecież innej lewicy nie mamy – albo kontestacja polityki w poczuciu moralnej wyższości).
Sformułowało projekt, którego podstawowym celem jest właśnie stworzenie warunków umożliwiających uprawianie lewicowej polityki w znaczeniu, które wykracza poza prezentowane na ekranach słupki poparcia, ale i nie zadowala się poczuciem moralnej czystości. Warunkiem koniecznym takiej polityki jest zbudowanie w sferze publicznej silnej przeciwwagi dla dominujących w niej konserwatyzmu obyczajowego i liberalizmu ekonomicznego.
Żeby to zrobić, niestety towarzyszu Smosarski, trzeba wydawać książki i pisma, tworzyć sieć ośrodków wymiany myśli (a i czasem podyskutować), trafiać do ludzi. Trzeba także zaangażować środowiska kulturalne, którym naprawdę ciąży już naiwna apolityczność i brak wpływu na bieg spraw publicznych. To dziś błyskawicznie powiększający się kapitał, którym nie dysponuje w Polsce prawica. Trzeba także się zbroić – w instytucje, media, zastępy ludzi oraz wiedzę – słowem: budować infrastrukturę polityczną. Z takich pozycji sprawa tego, czy się będzie próbowało oddziaływać albo współpracować ze słabnącą formację postkomunistyczną, czy nie – przestaje być wówczas kwestią życia czy śmierci. Skuteczniejsze jest także angażowanie się w bezpośrednią pomoc wykluczonym ekonomicznie czy kulturowo. Pielęgniarki albo żony górników wesprzeć można czymś więcej niż honorową obecnością, także cenną oczywiście.
Dziś lewica ma wiele powodów do optymizmu. To jej mistrzowie znów na świecie święcą dziś triumfy – od nobli w dziedzinie ekonomii dla szkoły neokeynesowskiej, przez publicystykę Barbary Ehrenreich czy Naomi Klein po filozoficzne wykłady Slavoja Żiżka, Alaina Badiou czy Jacquesa Ranciere’a. Co więcej, prawdziwy kryzys zaczyna przechodzić dziś w Polsce prawica. PiS-owski projekt "współczującego konserwatyzmu" zawalił się z hukiem. Pierwsze miesiące Platformy Obywatelskiej ujawniły puste szuflady i brak zdecydowania, przy ogromnie rozbudzonych oczekiwaniach społeczeństwa, które dało rządowi Tuska ogromny kredyt zaufania. Tym większe i szybsze może być rozczarowanie. Platforma rządzi właściwie bez politycznego projektu. Utrzymująca się ciągle hegemoniczna pozycja partii prawicowych w polskiej polityce jest dyskontowaniem efektów kilkunastoletniej mozolnej pracy wielu prawicowych środowisk. Nie widać ich następców.
Od pism począwszy przez kulturę po nowych liderów politycznych, dziennikarzy i publicystów. Od lat nie powstało żadne nowe i prężne środowisko prawicowe. Gdzie jest pokolenie JP II? Nawet polski Kościół zaczyna przechodzić głęboki kryzys. Nie ma przywódcy na miarę Prymasa Wyszyńskiego, nie ma Jana Pawła II, umierają (jak ks. Józef Tischner i ks. Stanisław Musiał) albo odchodzą (Stanisław Obirek, Tomasz Węcławski) najwybitniejsi jego reprezentanci. Zniknął "Kościół otwarty", za to mocno trzyma się środowisko Tadeusza Rydzyka. Dziś to ciągle prawica wychowuje Polaków, ale nie wychowuje już wychowawców.