To niestety prawda i z żalem muszę przyznać, że sam należę do tych autorów. Dziś mam pewność, że nie powinienem był się wypowiadać tak nieodpowiedzialnie. Mój ówczesny napastliwy komentarz podważał reputację dr. G., a dziś podważa moją wiarygodność. Chcę ten błąd przynajmniej częściowo naprawić i po pierwsze przeprosić dr. G. za nieuzasadnione pomówienie o przyczynienie się do śmierci pacjenta, a po drugie zastanowić się, dlaczego do tak grubego błędu doszło. Ta sprawa wykracza poza zwykłą zapalczywość dziennikarską czy tendencję do szukania kozła ofiarnego. Zawiodły mechanizmy społecznego zaufania. Dlaczego?

Reklama

Mój błąd brał się stąd, że energicznie chciałem przeciwstawić się zasadzie, iż każdy oskarżony powinien być uznawany za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie udowodniona. To dobra zasada w sądzie, ale nie w gazecie - sądziłem. Prasa nie może zrezygnować z dociekliwości, szperania i szukania błędów. W dobrze działającej firmie nie należy na przykład zawieszać pracownika w wykonywaniu obowiązków tylko dlatego, że ktoś oskarża go o nieudolność lub błędy. Najpierw oskarżenie trzeba zweryfikować. Ale prasa może o tym pisać, zanim weryfikacja zostanie ukończona. Przyłapanie młodego człowieka z puszką farby w spreju nie jest jeszcze dowodem, że to on pisał graffiti na okolicznych domach. Najpierw trzeba sprawdzić, jakiego koloru jest farba, i czy nie ma obok innych osób z podobnymi puszkami itd. Ale prasa może o tym pisać, choć bez podania nazwisk. Warto zgodzić się na ten podział pracy.

Pewne instytucje życia publicznego muszą działać szybko, badać podejrzenia, budzić zainteresowanie dla spraw wątpliwych; inne mają szukać prawdy, ostatecznej oceny i podejmować rozważne decyzje. To dwa zupełnie różne style myślenia. Zadaniem prasy jest nie ustalanie winy osób podejrzanych, tylko opisanie i ewentualne skomentowanie ich postępowania. Z kolei zadaniem sądu czy prokuratora jest nie rozważanie rozmaitych scenariuszy wypadków, tylko ustalenie prawdy, odpowiedzialności i winy. Dlatego dziennikarz może mówić więcej i śmielej niż oskarżyciel czy świadek. Ma prawo snuć domysły, szukać ukrytych powiązań, zastanawiać się nad motywami. Ta swoboda w przypadku dr. G. potraktowana była jednak zbyt szeroko.

Motywy tej nieostrożności można zrozumieć, choć nie dają one jej usprawiedliwienia. Prawo dziennikarza do formułowania śmiałych oskarżeń i hipotez jest wyraźniejsze, gdy stara się on opisać jakąś ukrytą patologię, której skutki dotykają osób bezbronnych i bezradnych. Taki charakter miało łapówkarstwo w medycynie przed pojawieniem się sprawy dr. G. Różne badania opinii publicznej wskazywały, że zdaniem pacjentów lekarze dość często domagali się dodatkowych korzyści za wykonanie podstawowych obowiązków, że poziom usług w medycynie w dużym stopniu zależał od prezentów i dodatkowych opłat. Lekarze tym oskarżeniom zaprzeczali i nie istniała żadna kontrola zawodowa, która potrafiłaby przekonująco oszacować zakres negatywnych zjawisk lub zdołała je ograniczyć. Staliśmy zatem przed dość prostą alternatywą. Albo ktoś zastawi pułapkę na zachłannego lekarza i postawi go przed sądem, albo korupcja pozostanie niewykrywalna i nieusuwalna.

Reklama

Sprawa dr. G. w swej pierwszej fazie sprawiała wrażenia takiej (cause celebre) sprawy. Wydawało się, że znaleziono lekarza, który był skłonny przyjmować pieniądze, a co gorsza, śmiertelnie chorych pacjentów traktował z karygodną lekkomyślnością. Gdyby to była prawda, wytoczenie procesu takiemu lekarzowi mogłoby przyczynić się do skorygowania postaw w całym zawodzie. Oskarżenie brzmiało więc przekonująco. Przecież nieuczciwych lekarzy szukali fachowcy i były ich setki, korupcja rzekomo dotyczyła od 20 do 30 proc. tej grupy zawodowej, detektywi mieli sprzęt, podstawionych ludzi, kamery, świadków i pisemne oświadczenia. Jak w tej sytuacji można było całą sprawę pokpić? To się w głowie nie mieści. Przypomina mi się sprawa tygrysa, który uciekł parę lat temu na Żeraniu i w trakcie pościgu zastrzelono weterynarza, który stanął na linii strzału.

Być może lekarzom nie zawsze można ufać. Ale zacietrzewionym urzędnikom państwowym z pewnością trzeba ufać jeszcze mniej. Żałuję, że byłem tak naiwny, by napisać, iż zgromadzone dowody są zbyt jednoznaczne, by można było mieć wątpliwości. To nie były dowody, ale poszlaki, i to nie dziennikarze udawali prokuratorów, tylko prokuratorzy bawili się w dziennikarzy. Komedia omyłek.