Transfery polityków pierwszej ligi - byłych ministrów czy marszałków - choć widowiskowe, są zdecydowanie mniej ważne od tego, co się dzieje na drugim planie. Kluczowe znacznie ma zdolność przyciągania kandydatów, którzy są w stanie zdobyć poparcie poza dużymi miastami. To tam rozstrzygają się polskie wybory.

W powiecie dąbrowskim na wschodzie Małopolski w ostatnich wyborach do Sejmu główne partie zdobyły poparcie prawie identyczne z wynikami w całym kraju. Jeśli jednak przyjrzeć się sprawie bliżej, ta przeciętność okaże się zupełnym złudzeniem. Rzecz w tym, że mieszkańcy poszczególnych gmin wyszukiwali na listach głównych partii "swojaków". Niezależnie, z którego miejsca startowali, uznani lokalni kandydaci zapewniali swoim partiom wyniki, o których w skali ogólnopolskiej mogłyby one tylko pomarzyć. Wynik PO w gminie Szczucin był wyższy niż w Sopocie, bo z jej listy startował tam były wójt. W sąsiadującej Radogoszczy Platforma uzyskała wynik sześciokrotnie słabszy - tam lokalną lokomotywę miał LPR. Wszystko wskazuje na to, że na terenach wiejskich międzypartyjne różnice bledną w porównaniu z potrzeb bycia reprezentowanym przez kogoś znanego osobiście, godnego zaufania, sprawdzonego w działaniu. W gminach, gdzie takich kandydatów nie ma, zdecydowanie rosły zwykle notowania partii Andrzeja Leppera. Jedną z przyczyn słabnięcia LPR jest na pewno wysysanie przez PiS jej wyróżniających się lokalnie działaczy.

Kandydatów z powiatu dąbrowskiego łączy jednak nie tylko zdolność do zdobywania lokalnego poparcia, lecz i to, że żadna z tych osób nie zdobyła jesienią 2005 r. mandatu. Do Sejmu trafili w większości kandydaci z Tarnowa lub krakowscy "spadochroniarze". Owszem, kandydowanie do parlamentu, nawet zakończone niepowodzeniem, przydaje się następnie w politycznej karierze - większość przegranych kandydatów odnaleźć można później w takich czy innych radach. Nie ma się jednak co łudzić - gorycz porażki i zniechęcenie współpracowników jest nieuchronnie udziałem takich szeregowych bojowników. Tak działa arytmetyka systemu, który popycha do wystawiania kandydatów w nadmiarze, by złudzeniami ich zwolenników karmić nielicznych wygranych. Obietnica nagrody w następnym wyborczym wcieleniu jest jednak słabą motywacją. Im więcej wartościowych osób poznaje reguły tej gry, tym trudniej partiom ściągać je na swoje listy. Nasze partie nie są tak zinstytucjonalizowane, by ktokolwiek chciał si dla nich poświęcać. Poza próżnością skłaniającą do pokazania się w telewizyjnym wyborczym okienku pozostaje w odwodzie presja środowiska, które nakłonić może znaną osobę do kandydowania po to, by dana społeczność nie została zupełnie na poboczu politycznych wydarzeń. Nawet jeśli uciuła wystarczająco dużo takich motywacji, wartościowy lokalny kandydat musi się jeszcze zmierzyć z jednym problem - wcale nie musi być w swej partii witany z otwartymi rękami. Dlaczego? Otóż "krzyżyk" przy nazwisku sprawia, że kandydaci z tej samej listy są konkurentami wielokrotnie groźniejszymi niż kandydaci z innych partii. Poza liderami najpoważniejszych list nikt nie może być pewny swojego mandatu. Taka konkurencja wpływać może na większą wolę walki i dążenie do maksymalnej mobilizacji elektoratu każdego z kandydatów w swojej niszy. Jednak znacznie prostsze i skuteczniejsze jest wpływanie na kształt list. Nie chodzi tu bynajmniej o kolejność. Chodzi o to, że każdy kolejny mocny kandydat w dużo większym stopniu grozi pozostałym odebraniem mandatu z dostępnej puli, niż daje nadzieję na jej powiększenie. W szczególności dla urzędujących posłów, którzy dostali się z dalszych miejsc dzięki poparciu wyborców ze swego powiatu, mocni kandydaci z powiatów sąsiednich są śmiertelnym zagrożeniem. Ich rola przy układaniu list jest trudna do przecenienia. Czy będzie im leżeć na sercu dobro listy, czy też zwycięży zasada TKJ - "Teraz k... Ja!"? W tym drugim przypadku rosną szanse takich konkurencyjnych ugrupowań, które potrafią walczyć drużynowo. Wielkość przepływów wynikającą z lokalnej konfiguracji listy oszacować można na co najmniej 10 proc. głosujących. To są właśnie ci, którzy deklarują, że jeszcze nie wiedzą, na kogo zagłosują. Nie wiedzą jeszcze po prostu, kto znany im osobiście będzie kandydował i z jakiej listy.

Dlaczego jednak zwycięzcy posłowie z Brzeska czy Tuchowa nie pofatygują się do Szczucina czy Radogoszczy, by tam odpowiednio wcześniej zdobyć zaufanie wyborców? Bo to bardzo kiepski biznes. Mając do wyboru kogoś z drugiego końca okręgu lub "swojaka" z tej samej listy, wyborcy i tak zapewne wybiorą tego drugiego. Zaś czasu poświęconego na takie podróże może zabraknąć na zabiegi o swoją pozycję w partii - to zaś grozi pojawieniem się konkurenta we własnym mateczniku lub w najbliższym sąsiedztwie. W efekcie statystyczny polski poseł spotyka się rocznie z 4 tysiącami wyborców, w czasie gdy jego brytyjski kolega nawiązuje takich kontaktów trzykrotnie więcej, a niemiecki - czterokrotnie. Olbrzymie połacie kraju są przez urzędujących posłów odpuszczane w całkowicie racjonalnej strategii koncentrowania się na z góry upatrzonych niszach.

Logika ordynacji proporcjonalnej "z krzyżykiem" stawia partie przed ponurymi dylematami. To, co dobre dla całej listy - jak najwięcej dobrych kandydatów, jest największym zagrożeniem dla każdego z nich z osobna. Zwycięstwo w wyborach czeka partię, która potrafi przełamać tę barierę. Choć, swoją drogą, ten ohydny system wyborczy dobrze byłoby wreszcie zlikwidować.







Reklama