Być może poniedziałkowe spotkanie "K2" było ostatnią szansą na odczarowanie, czyli "umerytorycznienie", na razie niemal całkowicie jałowej kampanii. No bo po kim można się spodziewać sensownej, poważnej dyskusji, jeśli nie po dwóch najbardziej wyrazistych politykach ostatnich 12 lat, a poza Lechem Wałęsą całego okresu po 1989 roku?

Reklama

To starcie z właściwą mediom przesadą reklamowano jako starcie gigantów albo tytanów, ale niech będzie, jak na nasze podwórko to tytani. Tyle że swej mocy na ringu nie potwierdzili. Nie był to żadną miarą pojedynek dwóch mężów stanu prezentujących sensowne wizje na miarę wyzwań stojących przed Polską i Polakami. Z jednej strony - w narożniku czerwonym - mieliśmy dawnego mistrza, który chciał boksować a la dawny kubański champion Teofilo Stevenson - na dystans, ciosy proste, a w końcu jeden cios morderczy.

W narożniku niebieskim zaś mieliśmy naszego swojskiego Lucka Trelę. Mały, zadziorny, głowa w dół, bykiem do przodu i zamachy to jedną, to drugą ręką. Taki styl walki aż się prosi o nokautujący cios, ale u byłego prezydenta już siła ciosu nie taka jak dawniej i ochota do walki mniejsza. Stąd styl pojedynku narzucił pełen wigoru Lucek Trela "Kaczyński". Nie była to jednak żadną miarą walka, którą bokserscy sprawozdawcy mają zwyczaj nazywać szermierką na pięści. Owej szermierki niemal w ogóle w polskiej polityce już nie ma. I w poniedziałek też jej nie było.

Zanim o formacie debaty, słowo o jej wyniku według sondaży. Według instytutu Gfk Polonia wygrał Kwaśniewski w stosunku 53 do 47. Tyle że uznanie tego za miarodajny werdykt z założenia jest błędem. I to wcale nie ze względu na szybkość sondażowania, a więc wpisaną w ten sondaż jego łatwo podważalną wiarygodność. Otóż w krajach, gdzie takie debaty organizuje się od dziesięcioleci, za zwycięzcę uznaje się najczęściej tego, który wypadł lepiej, niż oczekiwano. W ramach tzw. expectacion game, czyli "gry przewidywań", sztaby obu partii zachwalają przed debatami umiejętności rywala i podkreślają, jak trudne zadanie czeka ich kandydata.

Reklama

W ten sposób obniżają oczekiwania, czyli prościej mówiąc, obniżają poprzeczkę, by ich człowiek mógł przez nią łatwiej przeskoczyć. Gdy już przeskoczy, można z łatwością mówić - i proszę, mówiliśmy, z jak trudnym potyka się oponentem, a wypadł świetnie. Według sondaży (zgoda, też niemiarodajnych, bo internetowych) większość spodziewała się zdecydowanego zwycięstwa Aleksandra Kwaśniewskiego. Zdecydowanego - to znaczy w stosunku 2:1 albo 3:1. 53 do 47 to różnica w granicach błędu statystycznego, czyli praktycznie remis. Remis, czyli biorąc pod uwagę oczekiwania - zwycięstwo Kaczyńskiego. Premier wypadł zdecydowanie lepiej niż wskaźniki jego popularności, były prezydent trochę poniżej swych notowań.

Ale wracając do sedna sprawy, a więc do prawdziwych przegranych, czyli widzów - nie byliśmy świadkami poważnej, merytorycznej dyskusji o Polsce. Obaj politycy nie zostali zaś zmuszeni do precyzyjnych odpowiedzi na pytania. Nie zostali, bo nie mogli zostać w ramach formatu, który to wykluczał. Godzina czasu antenowego minus wstęp, minus zamiana pytających na wizji, minus chwile przerwy na gong i na brawa - zostaje jakieś 50 minut. A mamy trzech pytających, z których każdy ma kilka pytań. Albo więc zadaje pytanie składające się z pięciu "podpytań", albo zadaje pytania proszące się raczej o odpowiedź na 10 minut niż na minutę, typu - "jaka jest różnica między III a IV RP?". Na dopytanie, czy też grillowanie kandydatów nie ma już czasu, na ich dłuższe wymiany zdań w tej samej kwestii - też nie.

Zupełnie serio doceniam TVP, że nie potraktowała tej debaty jak swoją własność, choć oczywiście znaczące wydaje mi się, że nie miała w niej swego dziennikarza. Ale trzech pytających na 50 minut to po prostu zbyt wielu. Bywało w Ameryce, że pytających było trzech, ale tamtejsze debaty mają po półtorej godziny. Jednak i ten format debaty w końcu uznano za pozbawiony sensu. Stąd od lat wszystkie debaty prezydenckie prowadzi ta sama osoba, nie gwiazda jednej z trzech wielkich sieci telewizyjnych, ABC, CBS czy NBC, ale Jim Lehrer z niszowej, ale prestiżowej telewizji publicznej PBS.

Reklama

W porządku, rozumiem, że niebudzącego niczyjego sprzeciwu Lehrera trudno byłoby u nas znaleźć. Ale jeśli tak, to liczbę pytających można ograniczyć do dwóch albo debatę wydłużyć do najlepiej dwóch godzin. Długo? Ostatnia debata prezydencka we Francji miała dwie i pół godziny i jakoś nikomu się nie dłużyło. I proszę nie mówić mi, że telewizji nie stać na to, by przez dwie godziny nie było w niej reklam. Jeśli na 150 minut bez reklam stać było prywatną telewizję TF1, to tym bardziej stać na to opłacaną z naszych podatków telewizję publiczną. Dłuższa debata pozwoliłaby dziennikarzom pójść o krok albo o dwa dalej poza ciasną konwencję odczytywania wcześniej przygotowanych pytań.

Prawdę mówiąc, nie podobał mi się w tej debacie także jej format scenograficzny. Kandydaci powinni albo stać, jak w USA, co samo w sobie narzuca im bardziej poważny styl, albo siedzieć, ale nie na oddalonych od siebie fotelach, lecz twarzą w twarz, w odległości góra trzech metrów. Niech patrzą sobie w oczy, niech nie mają szansy na niezauważone przez widzów odwrócenie wzroku, gdy rywal zadaje cios między oczy. Jeśli już trójka dziennikarzy, to niech siedzą razem przy jednym stole, a nie przesiadają się z fotela na fotel, bo oznacza to wyłącznie dystrakcję i zgubienie rytmu całej debaty, plus daje to kandydatom czas na oddech, którego akurat w czasie debaty mieć nie powinni.

Mierzenie czasu i podkreślanie, że on minął, owszem, ma sens, ale nie przy pomocy gongu i nie w 50-minutowej debacie. Lepsze byłyby światełka, jak w USA, a najlepszy byłby model zaczerpnięty z francuskiej debaty prezydenckiej. Żadnych gongów, żadnych światełek, pula czasu dla kandydatów po połowie, czego pilnują prowadzący, a jak ją zagospodarują politycy, to już ich sprawa.

Format debaty Kwaśniewski - Kaczyński nie pozwolił rozwinąć skrzydeł ani dziennikarzom, ani przede wszystkim politykom. W efekcie starali się oni raczej trafić rywala niż powiedzieć coś sensownego, w efekcie mogli ze swobodą omijać istotę sprawy albo w ogóle ignorować pytania, bo i tak było. I jeszcze jedna sprawa. Panowie Kwaśniewski i Kaczyński mają oczywiście pełne prawo, zgodnie z taktyką swych ugrupowań, by ze swej debaty wykluczyć tego, kogo wykluczyć im wygodnie. Pytanie, czy powinny taką ich decyzję legalizować media. Szczególnie telewizja zwana publiczną z założenia zobowiązana jest do tego, by przedstawicielom najważniejszych partii zapewnić równy czas antenowy.

Wykluczenie lidera partii w sondażach prowadzącej lub współprowadzącej jest złamaniem tej fundamentalnej reguły. Czy stracili na tym widzowie? Nie wiem. Czy stracił na tym Tusk? Nie wiem. Czy zyskali na tym Kaczyński i Kwaśniewski? Nie jestem pewien. To zresztą nieważne, bo nie o zyskach i stratach tu mowa, ale o zasadach. Warto o nich pamiętać. Na przyszłość.