Mikołaj Wójcik: Dlaczego przez tyle lat zwlekał pan z przyznaniem się do podpisania współpracy z SB?
Michał Boni: To jest trudne w momencie, gdy człowiek nie zrobi tego od razu. Ja głównie za to przepraszam. Nikogo nie skrzywdziłem, nikomu nie zrobiłem nic złego. Bardzo żałuję, że nie zrobiłem tego wtedy. A potem czas upływał, a ja bałem się wstydu. Że ludzie, którzy mnie cenią, zmienią zdanie. Bardzo trudna była ta obawa przed upokorzeniem. Dopiero niedawno, w wyniku pracy nad sobą, pojawiła się perspektywa pokory. Chęć, że lepiej powiedzieć wszystko, niż z tym żyć.

Ktoś wiedział o tym, co pan zrobił w latach 80.?

Bardzo bliskie osoby wiedziały. Paradoksalnie, wczoraj dostałem telefon od znajomego z MKK, że pod koniec lat 80. na spotkaniu wigilijnym, pod dużym wpływem alkoholu, ja to opowiedziałem i właściwie wszyscy wiedzieli i rozumieli. Ale ja tego nie pamiętam. Z kolei pod koniec lat 90., rozmawiałem o tym w bardzo prywatnej rozmowie z Jackiem Kuroniem. Nie byłem wtedy gotowy, by to powiedzieć publicznie.

A czerwiec 1992 roku i ujawnienie listy Macierewicza? To był najlepszy moment, by powiedzieć: podpisałem pod szantażem, ale nie donosiłem?

To był moment na wyznanie prawdy. Ale pod wpływem tych wydarzeń, pękły mi wrzody. Spędziłem trzy tygodnie w szpitalu. To uśpiło we mnie tę chęć przełamania się. Można to było zrobić wtedy, można było w ogóle wcześniej niż w tę środę. Nie bronię się. Nie umiałem dać sobie rady sam ze sobą. Ale w końcu dałem radę.

Nie uważa pan, że takie wyznanie po latach powinno raczej zamykać drogę do ministerialnego stanowiska, niż ją czynić jeszcze prostszą?
Przez lata robiłem i robię różne rzeczy. Nie czyniłem żadnych starań, by wchodzić do rządu Donalda Tuska. Mam swoją pozycję zawodową i ekspercką. Zaproszono mnie i uznałem, że jeżeli mam w to wejść, to muszą być spełnione trzy warunki. Pierwszy - moje umiejętności, czy uprawniają do wejścia do rządu, do myślenia o sprawach społecznych. Drugi - gotowość moja i moich bliskich do zostawienia tego, co robię, i robienia czegoś innego. I trzeci - postawiłem sam sobie, to wyczyszczenie tej sprawy.

Przedstawił je pan Donaldowi Tuskowi?

Oczywiście. Bez uwolnienia samego siebie od tego ciężaru i wstydu, nie mógłbym wejść do rządu.

I tak musiałby się pan szybko przyznać. Istnieje wymóg złożenia oświadczenia o współpracy ze służbami PRL.
Musiałbym napisać tylko to, co znalazło się w moim oświadczeniu. O podpisaniu w określonych okolicznościach, szantażu i o słabości w tym, że przy tym nagabywaniu dałem się parę razy wciągnąć w rozmowę. Jeśli pan to nazywa współpracą, to już jest pańska definicja.

Oświadczenie ma tylko dwie opcje: tak albo nie. Trudno by było się zdecydować?
To, co napisałem, to jest wszystko. Nie ma żadnego drugiego dna. W sensie formalnym musiałbym złożyć to oświadczenie ustawowe, ale w moim przekonaniu to byłoby nie fair. Okazałoby się, że mam jakąś funkcję i nagle się bronię. Uznaem, że uczciwie jest zrobić to przed. Ale ja nie aspiruję do żadnej funkcji. Jeśli Donald Tusk uzna, że mogę mu być pomocny, to jestem gotowy.















Reklama