p
Styczeń 2008. Wicepremier Grzegorz Schetyna wydaje polecenie zmniejszenia ochrony dla Jarosława Kaczyńskiego. Prezydent reaguje natychmiast.
Urzędnik MSWiA:
"Wzywa pilnie do pałacu szefa BOR. Jest wściekły. Chodzi po gabinecie i wygraża palcem generałowi Marianowi Janickiemu: <Ja sobie wypraszam! Jak pan mógł odebrać ochronę mojemu bratu! To jest skandal!>. Na nic zdają się tłumaczenia, że ochrona zostaje zmniejszona, ponieważ BOR nie notuje sygnałów o zagrożeniu dla Jarosława. Prezydent nie daje się przekonać, że decyzja jest racjonalna".
Sierpień 2007. Spotykamy się z dobrym znajomym Kazimierza Marcinkiewicza. Nieoczekiwanie nasz rozmówca wypala: "Nie wiem, czy wiecie, ale Kaczyńscy kazali służbom podsłuchiwać Kazika, kiedy ten był premierem".
Według informatora otoczenie braci naciska Marcinkiewicza, żeby nigdy nie ujawniał tej historii.
Kilka dni później umawiamy się z byłym premierem.
"Sporo wiecie" - odparł, gdy opowiedzieliśmy mu usłyszaną historię. Ale zbywał nas ogólnikami, nie chciał podać nazwiska osoby, która wydała polecenie inwigilowania, odmawiał rozmowy o szczegółach.
Pod koniec sierpnia 2007 r. Marcinkiewicz wypowiada się dla "Faktów" TVN. "Żyjemy w państwie Orwella <1984>. Gdy byłem premierem, spodziewałem się, że także wobec swojego szefa służby mogą pełnić taką rolę i taką funkcję" - mówi. Rozpętuje się piekło. Dzwonimy do Marcinkiewicza i robimy z nim wywiad. Nie zaprzecza, że był inwigilowany, ale znów odmawia podania konkretów. "Zostawcie tę sprawę" - mówi. Następnego dnia jesteśmy u niego w Londynie. Z naszych nieoficjalnych i jednoźródłowych informacji wynika, że za zleceniem może się kryć Lech Kaczyński, ale Marcinkiewicz kluczy. Nie chce powiedzieć, kto kazał go inwigilować. W wypowiedziach dla innych mediów bagatelizuje sprawę. Rzecznik rządu Jan Dziedziczak zdecydowanie dementuje informacje Marcinkiewicza. Sprawa przygasa na kilka miesięcy.
Kwiecień 2008. Kolejne spotkanie z byłym premierem. Tym razem w Warszawie, w jego ulubionej restauracji Kwai. Marcinkiewicz zgadza się wrócić do sprawy. Osobiście autoryzuje wywiad, który publikujemy na pierwszej stronie.
Czy Lech Kaczyński rzeczywiście próbował złamać prawo i demokratyczne standardy? Czy chciał do tego wykorzystać służby specjalne? Czy ma rację były szef rządu, mówiąc, że robił to z miłości do brata?
Żal do Marcinkiewicza
Marcinkiewicz po odejściu ze stanowiska premiera mówił publicznie, że z prezydentem nie współpracowało mu się najlepiej. Różnili się poglądami na gospodarkę: on był liberałem, a prezydent opowiadał się za państwem opiekuńczym. Ścierali się w sprawach nominacji dyplomatycznych i generalskich - premier miał pretensję do Kaczyńskiego o opieszałość w podejmowaniu decyzji.
W końcu ludzie prezydenta zaczęli jawnie wchodzić w kompetencje Marcinkiewicza.
Kiedy rząd prowadził ostre negocjacje z górnikami, Kaczyński kazał zająć się sprawą Elżbiecie Jakubiak, która poparła postulaty górników. Strategia rządu legła w gruzach.
"Nasz negocjator usłyszał, że pani Jakubiak już wszystko obiecała" - mówi Marcinkiewicz.
Ludzie prezydenta przyznają, że tak było: "Gdyby nie Jakubiak, mielibyśmy górników z trzonkami od kilofów na ulicach Warszawy. Rząd nie potrafił sobie poradzić".
Prezydent zaczął się wtrącać do obsady foteli w spółkach Skarbu Państwa. Na przykład kiedy Marcinkiewicz był premierem, zjawił się u niego Andrzej Jaworski, działacz PiS z Pomorza i zaufany człowiek Lecha Kaczyńskiego. Marcinkiewicz tak wspomina jego wizytę:
"Nie omieszkał powołać się na prezydenta i wypalił: - Chciałbym być prezesem Totalizatora Sportowego.
- Nie ma pan doświadczenia. Nie ma mowy - mówię mu.
- No to chciałbym być szefem Polskiej Organizacji Turystycznej - nie ustępował.
- Nie ma mowy - odpowiedziałem. W końcu obóz prezydenta zrobił z niego prezesa Stoczni Gdańskiej".
Minister od Lecha Kaczyńskiego denerwuje się, słysząc tę opowieść: "Marcinkiewicz nas szkaluje. Sam miał na te stanowiska jakichś kumpli z Opus Dei".
Przed wakacjami w 2006 r. do Marcinkiewicza zaczęły dochodzić sygnały, że zakon PC, czyli stara gwardia Kaczyńskich, zbiera się w pałacu i przygotowuje operację - wymiana Marcinkiewicza na Jarosława Kaczyńskiego. W całej akcji, według byłego szefa rządu, za sznurki najmocniej pociągali dwaj ludzie: Przemysław Gosiewski i prezydent.
Sielanka z Jarosławem
Wreszcie w lipcu 2006 r. Jarosław dostał fotel premiera, czyli to, co według brata należało mu się od początku. Od tamtej pory bliźniacy mieli znacznie mniej czasu na osobiste kontakty. Prezydent i szef rządu mają wypełnione do granic możliwości kalendarze. Pozostawał więc telefon komórkowy.
"Rozmawiali kilka, nawet kilkanaście razy dziennie. Większość telefonów to były krótkie kontakty. Na przykład: <Cześć, skończyłem spotkanie>. Oni nie muszą dużo mówić. Rozumieją się w pół słowa. Nawet kiedy chodzi o konsultowanie istotnych spraw. Byłem świadkiem takiej rozmowy. Dotyczyła nominacji na ważne stanowisko:
- Co o nim sądzisz?
- ...
- On nie, chyba nie.
I to wszystko. Sprawa została załatwiona w 5 sekund" - mówi były prezydencki minister.
Urzędnicy i politycy opowiadają, że prezydent bardzo często przerywa spotkanie, żeby choć na chwilę skontaktować się z bratem. Niejeden raz chodziło o drobne sprawy organizacyjne. Wiadomo, że Kaczyńscy nie przepadają za wspólnym pokazywaniem się publicznie. "Przez telefon ustalali, który z nich pójdzie na jaką imprezę. To śmiesznie wychodziło, bo ich współpracownicy nie wiedzieli, jak będzie wyglądał plan zajęć, a oni już wszystko mieli dograne między sobą" - opisuje minister od prezydenta.
Bywa, że rozmowy dotyczą spraw rodzinnych. Bliźniacy ustalają np., który z nich zajmie się wizytą matki u lekarza.
Będziesz pan płakał po nocach
Po przegranych przez PiS wyborach sielanka się skończyła. Jarosław Kaczyński musiał opuścić fotel premiera, co jego brat uznał za wielką niesprawiedliwość. Na dodatek zastąpił go Donald Tusk, człowiek, który bezlitośnie krytykował Jarosława.
"Jeszcze przed wyborami prezydent ostrzegał Tuska: <Nigdy pan nie będziesz premierem. A jeśli pan nim zostaniesz, to będziesz pan płakał po nocach. Wszystko będę wetował, każdą ustawę liberałów>" - opowiada ważny polityk Platformy.
Wyborczą porażkę brata prezydent przeżywał tygodniami. Zniknął z życia publicznego. Nie chciał nawet pogratulować Tuskowi.
"On uważa, że Jarosław był najlepszym polskim premierem, a przegrał w wyniku pełnej fauli kampanii Donalda" - mówi doradca prezydenta.
W pałacu zapanował marazm. Lech Kaczyński był zrezygnowany. Dwóch rozmówców z jego otoczenia wspominało nam, że zastanawiał się nad sensem swojej prezydentury.
"Mówienie, że był gotów odejść byłoby przesadą, ale wpadł w apatię. Wychodził z założenia, że jeśli Jarosław, który rządził świetnie, przegrywa w wyniku brutalnych ataków mediów i opozycji, to dalsze zajmowanie się polityką stoi pod znakiem zapytania" - mówi prezydencki minister.
Prezydent za pleksiglasem
Dlatego trudno się dziwić, że zmniejszenie ochrony BOR ukochanemu bratu tak rozsierdziło prezydenta.
"Lech Kaczyński realnie boi się o Jarosława. Nie przeżyłby tego, gdyby stała mu się krzywda. Stąd jego reakcja i obsztorcowywanie generała Janickiego" - opowiada znajomy Kaczyńskich.
Doradcy prezydenta przyznają, że ich szef jest w ogóle wyjątkowo czuły na sprawy bezpieczeństwa osobistego.
Wykorzystują to ludzie, którzy dbają o ochronę głowy państwa. Szef prezydenckiej obstawy Krzysztof Olszowiec i jego ludzie zbudowali sobie małe państwo w państwie.
Dyplomata: "Na atrakcyjne wizyty zagraniczne jeździły zastępy ochroniarzy. Dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Myśmy mieszkali w hotelach niższej klasy w innych częściach miast, żeby było oszczędniej, a liczna ochrona zawsze w prezydenckim hotelu. Myśmy latali z wywieszonymi jęzorami, a panowie z BOR w letnich garniturkach wychodzili na zakupy w towarzystwie stewardes. Olszowiec tłumaczył, że ochroniarze mogą pracować tylko po kilka godzin, bo potem siada im koncentracja i zdolność odpierania ataków ewentualnych przeciwników".
Przypisani do prezydenta ochroniarze zawsze potrafią przekonać szefa, że do jego kolumny potrzebne jest dodatkowe bmw albo że trzeba kupić specjalistyczny sprzęt, by lepiej zadbać o bezpieczeństwo głowy państwa.
Czasami przez swoich ochroniarzy prezydent daje się w manewrować w sytuacje na granicy śmieszności. Tak było w trakcie uroczystości z okazji Święta Wojska Polskiego 15 sierpnia 2006 r. Lech Kaczyński na placu Piłsudskiego w Warszawie odbierał honory od kompanii reprezentacyjnej. Między zwierzchnikiem sił zbrojnych a elitarną jednostką paradowali ochroniarze z czarnymi walizeczkami. Okazało się, że w środku są pleksiglasowe tarcze, które mają chronić prezydenta przed ostrzelaniem z broni palnej. Ta akcja BOR została fatalnie przyjęta przez wojskowych.
"BOR ładuje prezydenta informacjami o rzekomym zagrożeniu. Stąd wzięły się nieszczęsne pleksiglasowe tarcze. Zagrożenie było dęte. Nie mieliśmy wtedy informacji o zagrożeniu dla głowy państwa" - mówi przychylny prezydentowi oficer służb.
Ale bywa i tak, że prezydent może liczyć na Olszowca i jego ludzi w najmniej oczekiwanych momentach. Pewnego razu zasłabła matka prezydenta Jadwiga Kaczyńska. Kiedy Lech się o tym dowiedział, posłał Olszowca do rodzinnego domu na warszawskim Żoliborzu. Ochroniarz zajął się Jadwigą Kaczyńską, zawiózł ją do szpitala. Cała akcja zaowocowała nieprzyjemnymi konsekwencjami. Ktoś bowiem doniósł ówczesnemu dowódcy BOR Damianowi Jakubowskiemu, że prezydencka obstawa zajmuje się w czasie pracy zdrowiem Jadwigi Kaczyńskiej.
Jakubowski, którego politycznym protektorem był szef MSWiA Ludwik Dorn, wezwał Olszowca i poinformował o wszczęciu wobec niego postępowania służbowego. Olszowiec wiedział, co zrobić. Pobiegł do Lecha Kaczyńskiego i powiedział, że w tej sytuacji nie pozostaje mu nic innego, niż złożyć dymisję. "I wtedy zaczęła się wojna światów, bo prezydent wściekł się na szefa BOR. Olszowiec triumfował i mówił znajomym, że Jakubowski za chwilę wyleci ze stanowiska" - opowiada urzędnik z Kancelarii Prezydenta. Niedługo później Jakubowski nie był już szefem Biura Ochrony Rządu.
Jak chodzę, lepiej mi się myśli
Prezydent bywa nieufny. Czasami zachowuje się tak, jakby bał się inwigilacji. W czasie publicznych występów widać, że rozmawia przez komórkę, zasłaniając ręką usta, by nikt nie mógł czytać z ruchu jego warg. Otoczenie nauczyło się kopiować ten zwyczaj. To dosyć zabawne, bo wszyscy używają zwykłych komórek, które nie mają żadnych systemów szyfrujących. Zaś sam prezydent dzwoni przez przedpotopową nokię 6310, którą zwykle nosi w kieszeni.
"Lech nie czuje się do końca swobodnie w swoim gabinecie. Kiedy dzwoni ze swojej komórki, wychodzi na balkon. Tam też nie jest do końca bezpiecznie. Nie wiadomo przecież, czy rozmowa może być namierzana z zewnątrz. Balkon prezydenta jest przecież widoczny z okolicznych kamienic" - opowiada jego współpracownik.
Prezydent kiedy rozmawia przez telefon, lubi sobie pochodzić. Czasami głowa państwa dociera aż pod filary Pałacu Prezydenckiego od strony Krakowskiego Przedmieścia. Niekiedy wybiera się tam na przechadzki ze współpracownikami, gdy mają coś do umówienia. Prezydent w ogóle lubi się przejść, nawet po swoim gabinecie. Wywołuje to zabawne sytuacje, bo kiedy głowa państwa wstaje, to rozmówcy też nie wypada siedzieć. Prezydent jednak powstrzymuje interlokutorów: "Proszę siedzieć. Ja sobie pochodzę, lepiej mi się myśli".
"Szczerze mówiąc, Lech nie przepada za pałacem. Dlatego tak często wyrywa się do Juraty" - mówi jeden z jego byłych ministrów.
Jurata dla przyjaciół
W zeszłym roku Kaczyński w Juracie spędził 71 dni.
Prezydent lubi tam być. Ma do dyspozycji spory kawał ogrodzonej plaży, las i może być pewny, że nikt go nie podgląda ani nie podsłuchuje. W Juracie prezydent się relaksuje i nie jest łatwo się tam dostać.
"Jest coś na kształt umowy między Lechem Kaczyńskim a jego żoną, że do Juraty przyjeżdżają osoby zaakceptowane przez nich oboje. Pani Maria dba, by Jurata była azylem i żeby nie przenoszono tam pałacowych emocji. Dlatego niektórzy mają tam zamknięte drzwi. Bywają tam Anna Fotyga, Maciej Łopiński, Aleksander Szczygło, w swoim czasie mile widzianym gościem był Janusz Kaczmarek. A na przykład minister Bochenek - jeszcze w zeszłym roku - jeździła tam sporadycznie i służbowo" - mówi były pisowski minister.
"Miejsce jest urzekające. W pokoju słonecznym jest ogromne okno, z którego roztacza się imponujący widok na zatokę. W ośrodku jest basen i sauna. Czasami w prezydencie budzi się mały chłopiec. Zdarzało się, że wraz z bratem pływali po zatoce na skuterach wodnych" - mówi znany polityk PiS.
Jest jeszcze jedno piękne miejsce - latarnia morska z tarasem, na którym można się relaksować. Latarnia ma jednak feler. Została odnowiona przez Aleksandra Kwaśniewskiego, co upamiętnia wmurowana przy schodach tablica poświęcona jego małżonce.
"Kiedy przyjeżdżał George Bush, zakryliśmy tę tablicę" - przyznaje się jedna z prezydenckich urzędniczek.
Mniej szczęścia niż ośrodek w Juracie ma druga rezydencja prezydenta - imponujący pałacyk w Wiśle. Miejsce to było oczkiem w głowie Kwaśniewskiego, na którego polecenie budowla została odremontowana. Kaczyński za Wisłą nie przepada. Powody są podobno dwa. Pierwszy taki, że są tam przedmioty przypominające jego poprzednika, włącznie z portretami Kwaśniewskiego w strojach z okresu międzywojennego. Drugi powód jest taki, że Wisła jednym z niewielu miejsc w polskich górach, gdzie Kaczyński przegrał z kretesem w wyborach 2005 r. "To są jakiejś dziwne wytłumaczenia. Lech wybiera Juratę, bo ją lubi, i tyle" - mówi prezydencki minister. Faktem jest, że od początku kadencji Kaczyński w Wiśle nie był. Ale Wisła czeka. W prezydenckich apartamentach codziennie są świeże kwiaty, na stołach leżą dopiero co kupione owoce, w łazience wiszą świeże ręczniki.
W 2006 r. Wisła doczekała się tylko dwóch odwiedzin Ludwika Dorna i jednej wizyty Zbigniewa Wassermanna. Rok później statystyka była troszkę lepsza. W 2007 r. po cztery razy do Wisły przyjeżdżali prezydencki minister Robert Draba i Zbigniew Wassermann, po dwa razy Elżbieta Jakubiak, Zyta Gilowska oraz Zbigniew Ziobro, raz relaksował się tam minister Gosiewski. Trzy razy w zeszłym roku odpoczywała w Wiśle córka pana prezydenta Marta. Nad okazałym ośrodkiem czuwa kilkudziesięciu borowców. "Nie wiadomo po co. Prezydent tam nigdy nie był. Sytuacja jest paranoiczna, bo rezydencja jest darem narodu dla prezydenta Mościckiego, więc nie wypada jej sprzedać" - opowiada minister z rządu Donalda Tuska. Jeszcze gorzej jest z kolejnym prezydenckim ośrodkiem w Klarysewie. Rezydencja jest utrzymywana, chociaż w latach 2006 - 2007 nie zawitał tam żaden VIP.
Lech lubi dziennikarzy
Winę za porażkę brata i swoje niepowodzenia prezydent chętnie zrzuca na nieprzychylne media. Sam bywa wobec dziennikarzy nierówny. Kiedyś jeden z nich zadał Kaczyńskiemu pytanie za pośrednictwem ministra Michała Kamińskiego. "Niech pan wpada teraz, prezydent chętnie sam odpowie" - oddzwonił Kamiński po kilku godzinach.
I reporter pojechał do głowy państwa w trampkach i koszulce z krótkim rękawem. Prezydent był oczywiście w garniturze, a w gabinecie kawę podawali kelnerzy w białych koszulach, kamizelkach i z muchami pod szyją.
"Niech pan da spokój, ja lubię dziennikarzy i świetnie mi się z nimi rozmawia" - uspokajał Kaczyński, gdy dziennikarz tłumaczył się z nieodpowiedniego stroju.
Prezydent potrafi mówić pasjonujące rzeczy, śmiać się i opowiadać o niektórych rzeczach nieoficjalnie, nawet dziennikarzom, których dobrze nie zna.
Ale ma też inną twarz - człowieka, który jest wyniosły i łatwo się irytuje. Niewinna sytuacja może przerodzić się w nerwową scenę. Pewien dziennikarz w trakcie spokojnego wywiadu grzecznie przerwał prezydentowi jego dygresyjną, kilkuminutową wypowiedź, by wrócić do głównego wątku. "Pan jest u prezydenta Rzeczypospolitej! Co pan sobie wyobraża?! Proszę mi nie przerywać!" - wściekł się Kaczyński, ale dwie minuty później był już w dobrym nastroju.
Czasem prezydent bywa przewrażliwiony na punkcie majestatu pierwszego obywatela RP. Odczuł to na swojej skórze fotoreporter, który miał zrobić Kaczyńskiemu zdjęcia do wywiadu dla zagranicznej gazety.
Fotograf zagaił: - Widzi pan prezydent, jakim szacunkiem pana darzymy! Mam najlepszy sprzęt!
Lech Kaczyński odpowiedział chłodno: - Jestem prezydentem Polski, to oczywiste, że trzeba mi robić zdjęcia najlepszym sprzętem.
W niektórych sytuacjach prezydent po prostu nie rozumie mediów. Nie rozumie, że dziennikarze potrzebują konkretów, rzadko mają czas na analizy historyczne, które Kaczyński im serwuje. Było tak z grupą francuskich dziennikarzy, którzy gościli w Polsce na wyjeździe studyjnym. Rozmowa z prezydentem była jednym z punktów bogatego programu. Miała dotyczyć Unii Europejskiej i na to reporterzy byli przygotowani. Tymczasem prezydent zaczął im wyjaśniać kulisy naszej sceny politycznej. I to wyjątkowo szczegółowo: "Cofnijmy się do lat 90. Była taka formacja jak AWS...". Francuzi otwierali usta ze zdziwienia. Nie bardzo wiedzieli, co to jest AWS i po co prezydent o tym wspomina.
Very, very good
Lech Kaczyński jest antytalentem językowym. Jeden z dyplomatów opowiadał nam, że usiłował nauczyć go kilku słów po węgiersku - tak by głowa państwa mogła przywitać się na początku telewizyjnego wywiadu. Kaczyński po wielu próbach poddał się, chociaż chodziło o jedno krótkie zdanie.
Brak umiejętności lingwistycznych nie jest jednak wielkim problemem, bo Kaczyński nie jest jedynym przywódcą, który ma taką słabość. Angielski Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy'ego też jest marny.
"Kłopot w tym, że Lech uwierzył doradcom, że wielką politykę międzynarodową robi się w cztery oczy, wieczorami, przy winie i kominku. A to jest nieprawda" - mówi dyplomata.
"Ciekawe, że Lech uczył się angielskiego od dziecka. Zna ten język, ale biernie. Rozumie, ale ma barierę w mówieniu. Zdarza się, że poprawia tłumaczy" - opowiada współpracownica prezydenta.
- W jakich sytuacjach?
- Na przykład Kaczyński mówi: "Stosunki między naszymi krajami są bardzo, bardzo dobre", a tłumacz przekaże, że "very good", prezydent potrafi się wtrącić i dodać jedno very od siebie.
Otoczenie głowy państwa popełnia kardynalny błąd, nie lecząc kompleksu językowego Lecha Kaczyńskiego i nie dbając, by podczas wizyt czuł się pewnie.
"Zachodni przywódcy dostają portrety psychologiczne rozmówców. Tam wypisane są wszystkie słabości, które mogą być wykorzystane podczas negocjacji. Kaczyński ma blokadę językową, a więc należy wykorzystać każdą chwilę, gdy tłumacz jest daleko. Trzeba do niego zagadać i wytrącić go z równowagi. Ktoś powinien uświadomić prezydentowi, że nieznajomość języków to tak naprawdę błahostka" - mówi pracownik MSZ.
Wbrew obiegowym opiniom Kaczyński jest aktywny w polityce międzynarodowej i radzi sobie całkiem dobrze. Jego szczególnym zainteresowaniem cieszy się kierunek południowo-wschodni. Konsekwentnie buduje sojusz z Ukrainą i gdzie może, wspiera Gruzję. Od początku wykazuje także twardość w stosunku do Rosji.
"To nie najgorsze rozwiązanie, bo Kwaśniewski był wobec Rosji ugodowy, a stosunki z Moskwą wcale nie były lepsze" - mówi jeden z dyplomatów. Kaczyński nawiązał przyjacielskie stosunki z prezydentem Czech Vaclavem Klausem i jeszcze cieplejsze z Valdasem Adamkusem z Litwy.
Dużo gorzej Kaczyński odnajduje się w kontaktach z liderami państw zachodnich.
"Nie czuje dyplomatycznego kodu. Potrzeby zwięzłości i załatwiania konkretnych problemów. Pamiętam, jak rozmowę z Sarkozym zaczął od długiej przemowy na temat Napoleona i od tradycyjnej przyjaźni polsko-francuskiej. Prezydent Francji wyglądał na zaskoczonego, był przygotowany na rozmowę o konkretach" - mówi były prezydencki minister.
Brukselski spisek
Bruksela, czerwiec 2007. Najważniejszym wyzwaniem dla prezydenta i jego umiejętności dyplomatycznych była sprawa negocjowania traktatu lizbońskiego. Przeciwnicy zarzucają mu, że właśnie wtedy wykazał słabość i dał się ograć. Zwolennicy, że odniósł spektakularny sukces, wynegocjował dla Polski wszystko, co było możliwe. Skąd te kontrowersje?
W czerwcu 2007 r. prezydent ze swoją świtą jechał na szczyt do Brukseli z niepodważalnym postulatem: w nowym traktacie reformującym UE musi być zapisana pierwiastkowa metoda liczenia głosów. Pierwiastek był lepszy dla Polski od proponowanej przez wielkie kraje Unii podwójnej większości, ale mniej korzystny dla nas od obowiązującego systemu nicejskiego.
"Pozycja wyjściowa wcale nie była najgorsza, inni mieli większe problemy. Wielka Brytania nie chciała się godzić na włączenie do traktatu Karty praw podstawowych. Obywatele Francji i Holandii odrzucili w referendach traktat konstytucyjny. To nie Polska była więc burzycielem europejskiego kompromisu. Zawsze mogliśmy mówić: skoro traktat z niekorzystnym systemem liczenia głosów przepadł w demokratycznych referendach, to obowiązuje nas Nicea. Po co to zmieniać?" - mówi pracownik MSZ.
Problem w tym, że Polska nie potrafiła znaleźć sojuszników w walce o pierwiastek. Lech Kaczyński miał za sobą tylko uchwałę polskiego parlamentu nakazująca mu walkę o korzystny system głosowania. W sumie wiadomo było, że pierwiastek trzeba będzie odpuścić. Chodziło o to, by za ustępstwo wylicytować jak najwięcej.
Przeciwnicy prezydenta Kaczyńskiego zarzucają mu, że w Brukseli zbyt szybko wywiesił białą flagę.
Szybko okazało się, że polska delegacja jest podzielona. Negocjatorzy, tzw. szerpowie, chcieli ostrych rokowań i walki do końca. Prezydent i Anna Fotyga byli skłonni do większych ustępstw.
W trakcie kolejnych prezydent zrezygnował z pomocy szerpów. "Był poddawany ogromnej presji. Sam byłem świadkiem, jak zachodni przywódcy z kanclerz Merkel na czele otoczyli Kaczyńskiego na korytarzu i dosłownie krzyczeli na niego" - opowiada uczestnik szczytu.
Dlaczego prezydent odsunął szerpów? "Oceniał, że szczyt może się skończyć fiaskiem, Polska będzie miała opinię państwa awanturniczego, a odpowiedzialność za to spadnie na jego barki. Niemcy mówili otwarcie, że jeśli Polska nie ustąpi, to szczyt będzie trwał bez naszego udziału" - tłumaczy polski dyplomata. Otoczenie przekonywało Kaczyńskiego do spiskowej teorii. Takiej, że negocjatorka Ewa Ośniecka-Tamecka jest związana ze środowiskiem Platformy Obywatelskiej i chce skompromitowania prezydenta. W piątek wieczorem kluczowym dniu rokowań prezydent w towarzystwie szefowej MSZ poszli na kolację z innymi przywódcami. Szerpowie czatowali na Kaczyńskiego przed drzwiami.
- Nie upilnowali go. Lech Kaczyński wyszedł z sali z Jose Manuelem Barroso, szefem Komisji Europejskiej.
Szerpowie byli zdezorientowani.
- Gdzie jest nasz prezydent? - pytali szefa gabinetu Barroso.
- W pomieszczeniach delegacji francuskiej!
Ewa Ośniecka-Tamecka chciała tam wejść, ale okazało się, że przy prezydencie jest tylko Jan Tombiński, ambasador polski przy UE, który doradzał i był zarazem tłumaczem. Tameckiej nie wpuszczono.
Co wynegocjował Lech Kaczyński?
Odpuścił pierwiastek. Jednak w zamian uzyskał trzy rzeczy: najbardziej korzystny dla Polski nicejski system liczenia głosów będzie obowiązywał do 2014 r. Okres przejściowy potrwa do 2017 r. Wspólnie z Brytyjczykami zablokowaliśmy włączenie do traktu Karty praw podstawowych. Ostatnią i najbardziej kontrowersyjną sprawą jest Joanina - za pomocą tego mechanizmu można blokować "na rozsądny czas" decyzje UE.
Problem w tym, że prezydent nie doprecyzował co oznacza pojęcia "rozsądny czas" (według niego dwa lata, według innych 3 miesiące). Nie zadbał też, by Joanina została zapisana w traktacie lizbońskim.
Anna Fotyga po szczycie opowiadała, że Lech Kaczyński odegrał tam "oscarową rolę", ale nie potrafiła wytłumaczyć posłom komisji spraw zagranicznych, co dokładnie ustalono w sprawie Joaniny.
"Zdaje się, że prezydent dał się wpuścić w maliny. Podczas nocnego posiedzenia na szczycie przepuścił to, że Joanina wylądowała poza traktatem" - mówi polski dyplomata.
Joanina zostanie wprowadzona decyzją Rady UE. Decyzje Rady UE są podejmowane jednogłośne i decydują tam stanowiska rządów.
"Dopóki premierem był Jarosław Kaczyński, wszystko było pod kontrolą. Teraz Donald Tusk może bez problemu przehandlować Joaninę np. za korzyści ekonomiczne. Bracia się tego boją, chcą związać ręce premiera ustawą kompetencyjną, tak by bez zgody parlamentu i głowy państwa nie mógł odpuścić mechanizmu blokującego. Ale prawda jest taka, że gdyby w Brukseli prezydent wynegocjował wpisanie Joaniny do traktatu, dziś nie byłoby tego pasztetu" - mówi polityk PiS.
- Jarosław Kaczyński od razu wiedział, że brat popełnił błąd w Brukseli, ale przecież nie mógł go krytykować. Tak więc w Polsce odtrąbiono sukces, a potem usiłowano coś poprawić - mówi pracownik MSZ.
Bracia zawsze mogą liczyć na siebie. Nie tylko w sprawach wielkiej polityki, takich jak negocjacje międzynarodowych traktatów. Pamiętają o sobie nawet, jeśli idzie o drobnostki.
7 stycznia 2008 r. w siedzibie PKOl na spotkaniu z olimpijczykami prezydent dostał unikalny prezent. Koszulkę w narodowych barwach, w której nasza reprezentacja pojedzie do Pekinu. Na plecach był numer 1 i nazwisko Kaczyński. Prezydent obejrzał podarunek i był zadowolony: - Dobrze, że na koszulce nie ma imienia. Będzie dla brata.