W najbliższą sobotę w Poznaniu odbędzie się pierwsza konwencja SLD. Na koniec kwietnia fajerwerki szykuje Platforma. Jednak już dziś kandydaci ostro zabiegają o głosy wyborców w swoich regionach. I wpadają na różne pomysły. Przykład: tuż przed świętami Szejna zorganizował w swojej rodzinnej miejscowości zbiórkę krwi dla dzieci. Pokazał się nie w garniturze i krawacie, ale w czarnej skórze na motorze. Towarzyszyło mu 200 motocyklistów.

Reklama

>>> Przeczytaj wywiad ze specjalistą od wizerunku politycznego

Skąd taka determinacja, by zdobyć euromandat? Znaczącym plusem pracy w Brukseli jest na pewno pensja. A ta do tej pory wynosiła tyle samo co posła z Wiejskiej, czyli 10 tys. zł brutto. Jednak od nowej kadencji nasi europosłowie zarobią tyle ile ich koledzy z innych krajów - ponad 7 tys. euro. Do tego trzeba doliczyć diety: 280 euro za każdy dzień spędzony w europarlamencie.

Jednak oficjalnie europosłowie twierdzą, że wcale im nie chodzi o pieniądze. A o co? "Tam spotyka się wielonarodowe towarzystwo, jest bogactwo kultur" - odpowiada Szejna.

Reklama

Bogactwo owszem jest. Bo w europarlamencie zasiadają deputowani z 27 państw. Nasi europosłowie podkreślają, że w Brukseli muszą wykazywać się sporą dozą wyrozumiałości. "Tu dzieją się różne rzeczy, dla niektórych dziwne. Przykład? Choćby ślub niemieckiej socjalistki Lissy Groener... ze swoją asystentką" - wspomina jeden z naszych rozmówców.

>>> By zostać europosłem, trzeba wydać 1,2 mln złotych

Parlament Europejski ma też inne atuty. Otwiera na wielki świat. I to dosłownie. Bo eurodeputowani mogą sporo podróżować. Oficjalnie w ramach delegacji. Do polskich podróżników należy Ryszard Czarnecki. W dużej mierze to dzięki eurodelegacjom był w Afryce, Ameryce Południowej czy Azji. "Rysiu robi błąd, że tak się chwali tymi podróżami" - mówi jeden z jego kolegów. Czarnecki ripostuje: "Poseł, który jeździ po świecie, traci finansowo. Bo o ile w Polsce delegacje są korzystne, to w Parlamencie Europejskim, gdy podróżuje się poza Europę, dostaje się o połowę niższą dietę". I dodaje: "Więc jak ktoś jest dusigroszem, to nigdzie nie jeździ".

Reklama

Ale nawet ci oszczędniejsi mogą podróżować. I to niemal za darmo. Zwłaszcza jeśli należą do frakcji socjalistów. A wszystko dzięki gościnności hiszpańskiego europosła Miguela Martineza. W jego domu w Denii na Costa Blanca zawsze mile widziany jest niemal każdy deputowany. "On wszystkim udostępnia swój domek. A Denia to miasto portowe, z którego wypływają wszystkie promy na Ibizę" - zaciera ręce jeden z gości Martineza.

Wielki świat można też już poczuć, wychodząc z brukselskiej siedziby europarlamentu. Prosto na plac Luksemburski z licznymi restauracjami i małymi knajpkami. To tam europosłowie chodzą na lunch. Twierdzą bowiem, że jedzenie w stołówce w Brukseli jest "paskudne", dlatego stołują się na mieście. I najczęściej nie jedzą już zwykłego schabowego, ale coś bardziej wyrafinowanego, np. mule.

>>> Eurokampania już trwa. Płaci Bruksela

Choć schabowego czy pierogi też mogą zjeść. Bo tuż przy placu jest prowadzony przez Polaków bar Kwiat Europy. To tu nasi europosłowie przychodzą na tzw. tour de Pologne. Jest polskie piwo i polska wódka. Tu też wspólnie oglądają mecze. Zdarza się, że niektórzy "ponad podziałami" razem idą potańczyć do klubu.

Także sam komfort pracy w europarlamencie jest dużo wyższy niż na Wiejskiej. Tam każdy deputowany ma do dyspozycji swój pokój, biurko i komputer.

Jedyne, co może ograniczać, to brak znajomości języków obcych. W tej kadencji największe problemy mieli posłowie PSL. "Prawdziwa polityka toczy się w kuluarach. Cały czas się negocjuje, czasem do 3 w nocy. A potem przenosi się do barów. Nawet przy piwie toczą się negocjacje. Dlatego tak ważna jest znajomość języków" - podkreśla jeden z naszych rozmówców. Jest jednak pocieszenie: Parlament Europejski opłaca kursy językowe.