Sam Wacław Martyniuk nie przyznaje się do stawianych zarzutów. "Byłem wielokrotnie lustrowany. W dokumentach nie ma jakiegokolwiek śladu mojej rzekomej współpracy. Ja swoje życie znam, za swoje życie ręczę. Wiem, co w życiu robiłem" - mówi. I zapowiada, że będzie przed sądem walczył o oczyszczenie z zarzutu kłamstwa lustracyjnego.
Jednak IPN nie ma wątpliwości. "Dokumenty i świadkowie wskazują na to, że wiedział, z kim się kontaktuje i że świadomie przekazywał informacje" - mówi DZIENNIKOWI prokurator Andrzej Majcher z katowickiego Instytutu Pamięci Narodowej.
Zdaniem IPN PRL-owska bezpieka nawiązała współpracę z Wacławem Martyniukiem w 1985 roku, gdy był działaczem związkowym w Katowicach. "Najpierw spotykał się z funkcjonariuszami SB jako wiceprzewodniczący Federacji Związków Górniczych. Kontakty z Służbą Bezpieczeństwa utrzymywał także po przeniesieniu do Warszawy, gdy został wiceprzewodniczącym OPZZ. Trwały one do 1989 roku" - dodaje Majcher.
Prokurator dodaje, że Martyniuk nie wiedział o zarejestrowaniu go jako kontaktu operacyjnego, za informacje nie otrzymywał też wynagrodzenia. Ale - jak podkreśla - Martyniuk doskonale wiedział, z kim się kontaktuje.
Jeśli sąd prawomocnie uzna go za kłamcę lustracyjnego, Wacław Martyniuk straci mandat i przez okres od trzech do 10 lat nie będzie mógl pełnić funkcji publicznych.