Polskie szkoły wyższe często nie nadążają za potrzebami rynku pracy. Za dużo mamy humanistów, którzy mają problem ze znalezieniem zajęcia. A te uczelnie, które kształcą na technicznych kierunkach, za duży nacisk kładą na stronę teoretyczną. Obecnie (według Światowego Forum Gospodarczego) Polska zajmuje 19. miejsce pod względem stopnia dostosowania systemu edukacyjnego do potrzeb gospodarki. Minister Kudrycka chce to zmienić. W założeniach reformy szkolnictwa wyższego znalazły się zapisy, które mogą zrewolucjonizować polskie uczelnie. Co ma się zmienić?
>>>Kudrycka: Muszę dbać o jakość usług
-Programy uczelni byłyby współtworzone przez przedstawicieli biznesu. Oni sami prowadziliby zajęcia ze studentami. Obecnie się tego nie praktykuje. Przyjęło się, że wykładowcami są nie praktycy, lecz pracownicy naukowi.
-Przedsiębiorcy, a także samorządy, mogliby fundować studentom stypendia. Nie musieliby odprowadzać za nie podatków.
-Uczelnie, na których powstają ciekawe projekty, np. wzory dla przemysłu, mogłyby tworzyć spółki prawa handlowego, które zajmowałyby się sprzedażą tych pomysłów czy patentów.
-Projekty, które wykraczają poza możliwości uczelni, także miałyby szansę realizacji. Szkoły mogłyby tworzyć wraz z przedsiębiorstwami centra naukowo-przemysłowe i prowadzić wspólne badania oraz na tym razem zarabiać.
-Krokiem dalej byłoby tworzenie kierunków na zamówienie pracodawcy z gwarancją stażów, praktyk i zatrudnienia dla studentów.
-Uczelnie zatrudniałyby nie tylko biznesmenów, ale także znanych naukowców. W roli wykładowców mogłyby pojawić się gwiazdy z pierwszych stron gazet, np. nobliści.
"Więcej polskich uczelni powinno podnieść prestiż by lepiej konkurować z zachodnimi" - tłumaczy Bartosz Loba, rzecznik minister Kudryckiej.
Żeby zachęcić uczelnie do zmian, resort szkolnictwa wyższego już ogłosił konkurs na pierwsze projekty. Oczekuje głównie pomysłów na kierunki w języku angielskim, współpracę z pracodawcami oraz zatrudnianie w uczelni wybitnego naukowca z zagranicy. Szkoły mogą starać się o pulę 700 mln zł na realizację tych projektów. "Liczymy, że na uczelniach pojawią się naprawdę wybitni wykładowcy światowego formatu" - mówi Loba.
Pomysł podoba się studentom. Zuzanna Przybyła z samorządu Szkoły Głównej Handlowej Brzmi to sensownie. Tłumaczy, że chętnie zobaczyłaby nie gwiazdy biznesu, lecz menedżerów wyższego szczebla z firm będących potencjalnymi pracodawcami, oraz osoby, które od zera stworzyły własną firmę i odniosły sukces. "Jestem pewna, że od nich mogłabym się wiele nauczyć" - mówi studentka.
Jak dodaje, obecnie problemem absolwentów jest to, że uczelnie przekazują wiedzę czysto teoretyczną. Wynika to z polityki zatrudniania wykładowców, którzy mają wiele publikacji, ale w praktyce niewiele z nich wynika. Jej zdaniem ciekawie brzmi też pomysł fundowanych stypendiów, bo daje on szansę na poznanie już w trakcie studiów przyszłego pracodawcy.
Jak dodaje, pierwszą jaskółką było pojawienie się na SGH przedmiotu prowadzonego przez menedżerów z renomowanej firmy doradczej Deloitte na kierunku finanse i rachunkowość. Cieszył się ogromnym powodzeniem.
Prof. Michał Seweryński, były minister nauki, obecnie wykładowca Uniwersytetu Łódzkiego, zgadza się co do głównej idei, by przedsiębiorcy mieli wpływ na kształcenie takich specjalistów, jakich potrzebują, a co więcej, żeby partycypowali oni w kosztach ich wykształcenia. "Kłopot jest tylko jeden: jak do tego zachęcić obie strony" - dodaje. I przypomina, że pomysł kształcenia na potrzeby biznesu pojawił się już kilka lat temu. Do tej pory jednak z tych planów nic nie wyszło.