Wyniki testów nie przesądzają, czy w partii Leppera panowała patologiczna zasada "praca za seks". Na pytanie, czy tak było, musi odpowiedzieć prokuratura. Bezsporne jest natomiast to, że dramatycznie podważają wiarygodność głównej bohaterki, której nazwisko od tygodnia nie schodzi z czołówek gazet i wiadomości telewizyjnych.
"Chciałabym, żeby ludzie uwierzyli, że to się naprawdę wydarzyło"- mówiła kilka dni temu Aneta Krawczyk. Chciała, żeby uwierzyli w to, że miała dziecko z Łyżwińskim, że polityk i jego ludzie chcieli uśmiercić płód i wreszcie, że była wykorzystywana przez Andrzeja Leppera.
"Czy poseł Łyżwiński jest ojcem pani najmłodszej córki?" – pytali we wtorek dziennikarze TVN. "To żadna chluba dla mojego dziecka, ale tak jest" - odpowiadała z przekonaniem Aneta Krawczyk przed milionami widzów. Podkreślała też, że nie może się mylić, bo Łyżwiński w czasie, gdy zaszła w ciążę, był jej jedynym partnerem.
Jednak już wcześniej pojawiło się co najmniej kilka sygnałów świadczących o tym, że kobiecie nie do końca należy ufać. Przyjrzyjmy się im po kolei. W poniedziałkowym tekście "Gazety Wyborczej", który uruchomił lawinę, Krawczyk opowiada, że miała dwa zbliżenia z Lepperem. Z kolei na pierwszym przesłuchaniu, co ujawnił prokurator krajowy Janusz Kaczmarek, zeznała, że zbliżeń z Lepperem było "od dwóch do ośmiu".
We wtorek w TVN Krawczyk niespodziewanie ujawniła szokujący fakt, o którym nie było mowy w poniedziałkowym reportażu "Gazety". Powiedziała, że Jacek Popecki, asystent Łyżwińskiego, wstrzykiwał jej oksytocynę, by dziecko urodziło się martwe. Miało się to dziać na polecenie posła.
Dzień później, czyli w środę, Aneta Krawczyk powiedziała reporterowi DZIENNIKA, że lekarze w szpitalu dziwili się, skąd miała we krwi tyle hormonu, który mógł spowodować śmierć płodu. Jeszcze tego samego dnia poszliśmy tym tropem. Lekarze ze szpitala w Piotrkowie, którzy zajmowali się Anetą w czasie ciąży, nie potwierdzili nam, że pacjentka miała podwyższone stężenie oksytocyny. Również dzień po ujawnieniu przez Anetę informacji o zastrzykach, które miał jej aplikować Popecki, okazało się, że ten jest ojcem chrzestnym dziewczynki. Tej samej, którą rzekomo próbował zabić zastrzykami z oksytocyny.
W rozmowach z dziennikarzami Aneta powtarzała w zeszłym tygodniu, że intymne kontakty z politykami Samoobrony sprzed kilku lat doprowadziły ją na skraj psychicznej zapaści. "W końcu nie mogłam na siebie patrzeć. Czułam się brudna" - mówiła. Te słowa brzmią dziwnie, gdy przyjrzymy się zdjęciom opublikowanym w weekendowych wydaniach "Dziennika" i "Rzeczpospolitej". Fotografie pochodzą z 31 lipca 2006 r., czyli zaledwie sprzed czterech miesięcy. Są na nich główni bohaterowie sprawy, czyli Lepper, Łyżwiński i Krawczyk. Nie widać na nich, by kobieta czuła obrzydzenie, niechęć do obu polityków. Na jednym ze zdjęć Lepper czule gładzi po twarzy uśmiechniętą Anetę.
Mimo że słowa Anety Krawczyk są pełne sprzeczności, trzeba pamiętać o wadze rzuconych przez nią oskarżeń. Prokuratura nie zajmuje się przecież ustalaniem, kto jest ojcem jej dzieci, a tym, czy rzeczywiście w Samoobronie można było dostać pracę za seks. Zarzuty Anety K. potwierdzają także zeznania innych świadków. Śledztwo wyjaśni, czy w partii Andrzeja Leppera rzeczywiście doszło do seksskandalu.
Sobotnie wyniki badań DNA Stanisława Łyżwińskiego podważyły wiarygodność Anety Krawczyk. Ale sygnały, że seksafera nie jest czarno-białą historią o zaszczutej, zagubionej dziewczynie i bezwzględnych posłach Samoobrony, można było dostrzec już wcześniej - pisze DZIENNIK.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama