Uniesieni wyborczą euforią politycy PiS przechwalali się, że będą rządzić krajem przez osiem, a może nawet 12 lat. Jednak władza partii Jarosława Kaczyńskiego może skończyć się na jednej kadencji. Taki scenariusz jest realny z powodu wewnętrznych pęknięć w obozie rządzącym. Sprzeczności owe, które w ostatnich dniach stały się widoczne, mogą sprawić, że zapowiadający wielkie reformy PiS boleśnie potknie się na drobiazgach.

Reklama

Ten scenariusz nie jest niczym nadzwyczajnym, bo w takie tarapaty wpada każde ugrupowanie po zdobyciu władzy. Gdy opadnie powyborcza adrenalina, gdy ministrowie i partyjni nominaci zasiądą w fotelach poprzedników i „posprzątają” po nich, gdy nie trzeba już dłużej utrzymywać wymuszonej przez kampanię jedności, zaczyna się etap budowania własnej pozycji. – To walka o podział tortu. Ci, którzy czują się pokrzywdzeni, chcą dostać swoją część. Ci, którzy już mają sporo, chcą jeszcze więcej. W takiej atmosferze wszyscy są gotowi do walki ze sobą. To właśnie rozwaliło PO, to walczący o wpływy baronowie zniszczyli SLD – tłumaczy politolog Marek Migalski.

Jego zdaniem w obozie rządzącej prawicy – mającej wizerunek monolitu – działa co najmniej kilka frakcji. Gowinowcy (ludzie Jarosława Gowina) i ziobryści (zwolennicy Zbigniewa Ziobry) rywalizują z PiS, który też jest wewnętrznie podzielony – na tzw. zakon (dawni działacze Porozumienia Centrum), frakcję narodowo-smoleńską Antoniego Macierewicza oraz toruńczyków cieszących się poparciem o. Tadeusza Rydzyka. Choć coraz częściej mówi się też, że silną grupę w PiS stanowią osoby związane z Joachimem Brudzińskim, który jest odpowiedzialny za partyjne struktury. A jest jeszcze grupa związana z Mariuszem Kamińskim, ministrem, któremu podlegają służby specjalne. Oraz, jak mówią politycy PiS, kilkunastu działaczy tej partii z Podkarpacia trzymających się razem. Choć te wszystkie grupy rywalizują o wpływy i stanowiska, to ostatnie słowo należy do prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. By trzymać je w ryzach, każdej z nich coś oferuje, by same się szachowały. Podobny styl rządzenia prezes stosuje również wobec liderów PiS. Premier Beata Szydło kieruje rządem, ale partią zarządza na co dzień Brudziński. – Kaczyński obserwuje wszystkich graczy, więc ci obawiają się otwartej i zbyt agresywnej walki. Dlatego nie przewiduję gigantycznego konfliktu, który wyleje się na zewnątrz, choć tarcia oczywiście będą – tłumaczy jeden z polityków prawicy.

Ale powyborcze rozprężenie pokazało jeszcze jedno zjawisko groźne dla PiS: ministrowie, posłowie i działacze partii zaczęli coraz bardziej ostentacyjnie korzystać z przywilejów władzy. – Rozbijanie się ministrów limuzynami czy fotki z wystawnych wakacji szkodzą nam, bo ludzie kojarzą to z arogancją władzy. A przecież mieliśmy się zachowywać inaczej niż PO. Dlatego cieszę się z zimnego prysznica, jakim były ostatnie, gorsze dla nas, sondaże. Półtora roku przed wyborami mamy jeszcze szansę się poprawić. Za rok mogłoby być za późno – mówi polityk z obozu władzy.

Najlepszym przykładem tej arogancji władzy jest Bartłomiej Misiewicz, młody współpracownik szefa MON, którego zwolnienia nie był w stanie przez dłuższy czas wymusić nawet sam Jarosław Kaczyński (nie mówiąc o premier Szydło). Choć, zaznacza Marek Migalski, opór Antoniego Macierewicza był jak najbardziej zrozumiały. – Każdy w PiS wie, dlaczego bronił Misiewicza. Bo to był jego człowiek. Trzeba to odczytywać w ten sposób: Macierewicz jest lojalny wobec swoich ludzi, a skoro tak, to warto z nim trzymać – tłumaczy. Ale to, co jest zrozumiałe z punktu widzenia wewnętrznej partyjnej logiki, staje się groźne, jeśli spadają notowania w sondażach.

Ministrowie w silosach

Kolejnym kłopotem PiS jest silosowość rządu. Czyli odrębność ministrów, którzy kierują się interesami własnych resortów, a nie dobrem wspólnym. Była to przypadłość, za którą partia Kaczyńskiego ostro krytykowała Platformę i z czym miała skończyć. Tyle że premier Szydło, choć jej rząd działa już od listopada 2015 r., nie znalazła żadnej recepty na ten problem. – Silosowość pojawia się, bo ministrowie są konstytucyjnie odpowiedzialni za własne działy. Dlatego kluczową kwestią jest umiejętność szefa rządu stworzenia skutecznie działającego centrum zarządzania – mówi Adam Jasser, były minister w kancelarii Donalda Tuska.

I właśnie tu pojawia się problem, bo rząd PiS nie ma przejrzystych struktur. Gabinetem kieruje Beata Szydło, lecz bardzo silną pozycję ma Mateusz Morawiecki, wicepremier ds. spraw gospodarczych oraz szef resortów rozwoju i finansów. Do tego nikt nie ma wątpliwości, że ostatnią instancją odwoławczą w całym układzie władzy jest Kaczyński. A prezes nie zawsze w swoich decyzjach jest jednoznaczny – potrafi najpierw zgodzić się na działania proponowane przez jedną ze stron sporu, by potem przyznać rację drugiej. Dlatego ministrowie niezadowoleni z decyzji kolegi z rządu mogą zawsze doprowadzić do jej storpedowania – trzeba tylko pojawić się w siedzibie partii przy ul. Nowogrodzkiej. Przykładem niejednoznacznego arbitrażu lidera PiS jest zamieszanie powstałe po odwołaniu szefa PZU Michała Krupińskiego, uważanego za ziobrystę. Zdymisjonował go wicepremier Morawiecki (bo to jemu podlega największy krajowy ubezpieczyciel), który walczy w rządzie o wpływy z ministrem sprawiedliwości. Zaraz po ogłoszeniu tej decyzji pojawiły się informacje, że Morawiecki działał bez konsultacji z Nowogrodzką. Dlatego zaplanował akcję w ten sposób, by postawić prezesa przed faktem dokonanym – bo w tym czasie prezes PiS przebywał w Londynie. Tyle że, co udało nam się ustalić, Morawiecki miał zgodę Kaczyńskiego na usunięcie Krupińskiego. Jednak o ile nie było kłopotu z odwołaniem prezesa PZU, o tyle pojawił się problem z powołaniem jego następcy.

Reklama

Morawiecki nie może tego zrobić, bo na jego kandydata nie zgadza się premier Szydło. A nie zgadza się, bo ma wsparcie prezesa – mówi mi jeden z urzędników obecnej administracji. Nowym szefem PZU miał zostać Rafał Antczak, utrącony wcześniej przez KNF kandydat Morawieckiego na nowego szefa giełdy. Jest on jednak przez dużą część PiS traktowany jako ekonomista powiązany z PO. Finałem całej historii będzie zapewne to, że prezesem PZU zostanie Marcin Chludziński, który został już delegowany z rady nadzorczej spółki do jej zarządu, by nią kierować. – To pozwoli uniknąć otwarcia jeszcze jednego pola wewnętrznego konfliktu – mówi nam osoba z rządu.

Ten mało czytelny podział władzy powoduje, że silosowość wielu ministrów jest znacznie silniejsza niż ich kolegów w czasach PO. Poza tym Szydło daje szefom resortów dużą samodzielność. Dodatkowo rola wielu ministerstw wzrosła, bo dostali pod swój nadzór spółki Skarbu Państwa (po likwidacji resortu skarbu). I tak resort energii – spółki energetyczne oraz górnicze, resort rozwoju – banki (PKO BP) i PZU, a resort obrony zbrojeniowego giganta – Polską Grupą Zbrojeniową. To siłą rzeczy wzmocniło pozycję poszczególnych ministrów, bo dostali nowe lenna do obsadzenia swoimi ludźmi. W rezultacie w rządzie zaczyna panować zasada: ile wywalczysz, tyle będziesz miał. Najbardziej jaskrawym przykładem jest Antoni Macierewicz, który jest w rządzie zupełnie odrębnym bytem. Spora część jego działań czy wypowiedzi jest co najmniej kłopotliwa dla kolegów, lecz jego pozycja jest na tyle silna, że nikt nie jest w stanie go pohamować.

Tak było, gdy niespodziewanie ogłosił w Sejmie, że dwa helikopterowce klasy Mistral kupione przez Egipt od Francji zostały właśnie sprzedane przez Kair Rosji za jednego dolara (Francja budowała te okręty na zamówienie Moskwy, ale po aneksji Krymu odmówiła ich sprzedania – aut.). Ten fałszywy news, podany przez portal TopNewsRussia.ru, który minister podniósł do rangi wiarygodnej informacji, podkopał wiarygodność jego i naszej dyplomacji. Silosowość Macierewicza obrazuje też jego spór o armię z prezydentem Andrzejem Dudą, który szef PiS nazwał już polityką epistolarną (obaj panowie piszą do siebie listy). Premier Szydło w oficjalnych komunikatach nieudolnie starała się przekonać, że nie ma konfliktu między konstytucyjnym zwierzchnikiem armii a szefem resortu obrony. – Trzeba, nawet jeżeli są różnice zdań, rozmawiać ze sobą. (...) Jeszcze raz chcę powiedzieć: nie ma żadnego konfliktu. I bardzo dobrze – mówiła.

W rządzie widać też wyraźny podział na ministrów partyjnych i tych spoza PiS, nie wszystkim podoba się również tak duża władza Morawieckiego – tym bardziej że jest on także ministrem finansów, więc jako główny księgowy temperuje finansowe apetyty kolegów. – Właśnie dlatego to z PiS, a nie z ław opozycji płynęły głosy domagające się rozliczenia go z polityki gospodarczej. Złośliwie pytano, kiedy skończy się etap prezentacji jego planu w PowerPoincie i zacznie się działanie – mówi mi jeden z członków rządu. Ale dziś sytuacja budżetu jest dobra, gospodarka rośnie, więc Morawiecki może odetchnąć. Jednak musi pozostać czujny. Bo jego pozycja zależy od kolegów z rządu, którzy nie pałają do niego sympatią. Na przykład to on jest rozliczany z tempa inwestycji, ale największa część unijnych pieniędzy przechodzi przez ręce Andrzeja Adamczyka, szefa resortu infrastruktury i budownictwa, który nadzoruje gigantyczne inwestycje w drogi i kolej. Już w zeszłym roku wolne tempo rozruchu inwestycji było powodem napięć między tymi dwoma ministrami i może się okazać, że jeśli Adamczyk złapie katar w inwestycjach w drogi i koleje, to Morawiecki dostanie zapalenia płuc w realizacji Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju.

Silosowość pogłębia też to, że nie ma jednego centrum analitycznego, które oceniałoby sensowność projektów wypracowanych w resortach oraz w klubie parlamentarnym. W przypadku gabinetu Tuska centrum była kancelaria premiera: z zespołem programowania prac rządu, który wstępnie oceniał pomysły ministerstw, oraz pionem analitycznym oceny skutków regulacji, który przewidywał możliwe skutki wprowadzenia konkretnych ustaw. – Tusk w drugiej kadencji nauczył się, że trzeba wnikliwie weryfikować własne przekonania i pomysły innych – mówi Adam Jasser. Obecnie funkcję centrum analitycznego stara się wziąć na siebie szef Stałego Komitetu Henryk Kowalczyk oraz podlegli mu urzędnicy, ale jego siła przebicia – wobec dużej samodzielności ministrów – jest znacznie mniejsza niż Jassera. Choć model wypracowany przez rząd PO-PSL nie był idealny, to stworzył filtr pozwalający wyłapywać cudaczne pomysły ministrów czy posłów. Gdyby w PiS działał zespół analityczny, to prawdopodobnie ustawa znana jako Lex Szyszko nie weszłaby w życie. Nie ma go, więc partia Kaczyńskiego próbuje się teraz wycofać z niepopularnego prawa, lecz robi to tak nieudolnie, że lekarstwo może się okazać gorsze od choroby.

Taki silosowy gabinet może na dłuższą metę okazać się niezdolny do prowadzenia spójnej polityki. Bo stanie się ona wypadkową działań poszczególnych ministrów, którzy akurat będą mieli wystarczającą siłę przebicia. Tak też można rządzić i dotrwać do wyborów, lecz taki styl utrzymywania władzy PiS krytykował i obiecywał, że nie powtórzy błędów PO.

Wielkie programy i reformy

Prawdopodobieństwo wielkiej wpadki rośnie, bo PiS uwielbia wielkie idee. A z nimi kłopot jest taki, że najważniejsze są w nich drobiazgi.

Przykładem pomysłu obarczonego sporym ryzykiem jest program elektromobilności. W zamyśle wicepremiera Morawieckiego ma się on zasadzać na zachęcaniu samorządów do stawiania na publiczny transport elektryczny, budowie infrastruktury dla pojazdów elektrycznych, preferencjach dla ich nabywców oraz na produkcji własnych elektrycznych aut. Resort energii twórczo rozwinął ten pomysł i zapowiedział, że już za 10 lat po naszych drogach będzie jeździło aż milion elektrycznych samochodów rodzimej produkcji. W kraju, w którym ostatnim wyprodukowanym samodzielnie pojazdem był polonez, to bardzo wysoko ustawiona poprzeczka. Stworzenie prototypu auta to efekt pracy setek ludzi, zespołów konstrukcyjnych i wydatków idących w setki milionów, jeśli nie miliardów złotych. Za rok może się okazać, że konkurs na auto elektryczne wygra albo zagraniczny koncern, albo nikt. Wówczas zacznie się szukanie winnych porażki pomysłu. Podobne zagrożenie dotyczy innego wielkiego projektu – Centralnego Portu Lotniczego. Ma kosztować dziesiątki miliardów złotych, a efekt mamy zobaczyć w następnej dekadzie.

Partia Kaczyńskiego może pośliznąć się również na własnych reformatorskich pomysłach. A raczej na ich wdrożeniu, bo okażą się niedopracowane. Tak może być z reformą edukacji. Hasło likwidacji gimnazjów było atrakcyjne w kampanii, lecz jego popularność maleje. Sondaże pokazują, że poparcie dla pomysłu spada, choć nie wszedł on jeszcze w fazę realizacji, to PiS utrzymuje twardy kurs. Momentem krytycznym będzie początek roku szkolnego 2019/2020. To wówczas w pierwszej klasie liceum pojawią się dwa roczniki: ostatni z gimnazjów oraz pierwsza klasa idąca nowym programem. To może oznaczać kłopoty dla liceów, które z nauczania trzyklasowego będą musiały się przestawić na cztery klasy. Moment będzie krytyczny, bo dwa roczniki to około pół miliona dzieci, a więc milion ich rodziców, którzy kilkanaście tygodni później pójdą do urn wyborczych. Jeśli będą problemy, to na wybroczy bonus może liczyć opozycja.

Podobnie może być z reformą zdrowia. PiS zapowiada zniesienie NFZ, nie wyklucza też całkowitego finansowania opieki zdrowotnej z budżetu oraz zniesienie jej prywatnej części. Każdy sposób finansowania służby zdrowia ma wady i zalety. Tyle że w momencie wdrażania ujawniają się te pierwsze, a dopiero później te drugie.

Przy obecnym systemie, w którym płaci się za procedury, zwiększenie efektywności i skrócenie kolejek do lekarzy jest proste – wystarczy dorzucić więcej pieniędzy do systemu, by zakontraktować kolejne usługi. Jeśli jednak PiS zastosuje w ochronie zdrowia finansowanie ryczałtowe, do czego się skłania, to może się okazać, że liczba wykonywanych procedur medycznych spadnie, zaś efektywność trzeba będzie wymuszać metodami administracyjnymi. Całe zamieszanie znów może doprowadzić do punktowania PiS przez opozycję.

Trzeci przykład to program „Mieszkanie plus”, który ma być dopełnieniem 500 plus oraz innych działań PiS dotyczących wzrostu płac i stabilności zatrudnienia, co ma stworzyć rodzinom komfortowe warunki do podjęcia decyzji o spłodzeniu potomka. Jednak od jesieni toczy się batalia o kształt programu „Mieszkanie plus” między ministrem budownictwa Andrzejem Adamczykiem a szefem BGK Nieruchomości Mirosławem Barszczem, który podlega Mateuszowi Morawieckiemu. Adamczyk chce programu, który nie tylko będzie kontrolowany, lecz też finansowany w większości przez państwo. Barszcz i Morawiecki uważają z kolei, że jeśli w program nie wejdą prywatni inwestorzy, to nie zostanie zrealizowany obiecany cel. Ale choć arbitrem w sporze jest Jarosław Kaczyński (w tej sprawie odbyło się już kilka spotkań przy Nowogrodzkiej), to do rozstrzygnięcia daleko, a czas ucieka.

To wszystko wskazuje, że największą obawą PiS jest scenariusz jak ze znanego rosyjskiego powiedzenia: chcieliśmy jak najlepiej, a wyszło jak zwykle.