Byłem na sali plenarnej, kiedy Donald Tusk poparł procedurę Komisji Europejskiej prowadzącą do sankcji przeciw Polsce. Powiedziałem sobie wtedy w myślach "Co za szmata". A w tle było to, co potem napisałem: "Nie po to wprowadzałem Polskę do UE, żeby Polskę tą Unią Europejską karać" - mówi w poniedziałkowym wydaniu tygodnika b. kandydat polskiego rządu na szefa RE Jacek Saryusz-Wolski.
Pytany o to, co dała mu historia z kandydowaniem na przewodniczącego Rady Europejskiej, Saryusz-Wolski odpowiedział, że "jemu osobiście nic". To był polityczny i moralny sprzeciw wobec zniesławiania Polski, poczynając od wszczęcia procedury z art. 7 przeciwko naszemu krajowi przez Komisję Europejską, po dwie rezolucje Parlamentu Europejskiego stawiające fałszywe tezy - wyjaśnił.
W Polsce mamy do czynienia z ostrą walką polityczną, ale nie z zagrożeniem demokracji. Te tezy podrzuca totalna opozycja, a autoryzuje Donald Tusk, sterujący nieformalnie opozycją, szykujący z naruszeniem wszelkich norm swój powrót do krajowej polityki - dodał.
Według Saryusz-Wolskiego "Rada Europejska nie powinna wybierać przewodniczącego bez wsparcia kraju macierzystego". Sam wspierałem elekcję Donalda Tuska na pierwszą połowę kadencji. Ale po przekroczeniu tej graniczy zgodziłem się na propozycję Jarosława Kaczyńskiego. Szedłem na druty, choć wielu mówiło: "Nie rozumiem" - powiedział w wywiadzie polityk.
Pytany o bilans tego starcia, odparł: Mam wrażenie, że ta ułańska szarża coś jednak dała. Już przy obchodach 60-lecia traktatów rzymskich szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker miał powiedzieć w Rzymie, że Komisja musi przemyśleć relacje Unii z państwami członkowskimi. A parę dni później Frans Timmermans ogłosił, że Komisja rezygnuje z użycia przeciw Polsce art. 7 przewidującego sankcje. Moim zdaniem poprawnie odczytali polską determinację. A szkody wyrządzone Polsce były przeogromne. Ten czas, kiedy Polsce spadły ratingi, przyniósł straty idące w miliardach. I wielkie straty wizerunkowe.