Prezydent Andrzej Duda, wiceprezydent USA Mike Pence i minister obrony Mariusz Błaszczak. Do tego liczni przedstawiciele administracji i wojskowi obu krajów. W środę, na podpisaniu umowy dotyczącej zakupu systemu artylerii dalekiego zasięgu Himars, mogącej razić cele odległe nawet o 300 km, oficjeli nie brakowało. Padły słowa o poprawieniu bezpieczeństwa Polski – z czego powinniśmy się cieszyć, choć jeden dywizjon (18 wyrzutni bojowych) to raczej wzmocnienie symboliczne. No, ale być może kiedyś doczekamy się kolejnych. Cena za ten jeden, który ma być dostarczony do 2023 r., to ponad 400 mln dol., czyli ok. 1,5 mld zł.
Mało za to mówiono o polskim przemyśle obronnym, czyli nieco upraszczając – o Polskiej Grupie Zbrojeniowej, która zrzesza ponad 60 państwowych spółek (m.in. Hutę Stalowa Wola, Mesko, Bumar Łabędy czy Wojskowe Zakłady Lotnicze) i której przychody w 2017 r. wyniosły prawie 5 mld zł. Ta małomówność może o tyle zaskakiwać, że do niedawna to PGZ odpowiadała za rozmowy z amerykańskim koncernem Lockheed Martin (LM) o zakupie systemu Himars.
Bo musi być tajne
Aby zrozumieć, co się wydarzyło z punktu widzenia polskiego przemysłu zbrojeniowego, trzeba się cofnąć do 2012 r. – wówczas rozmowy z LM zaczęło prowadzić konsorcjum, które tworzyły m.in. Huta Stalowa Wola (HSW), Jelcz i Grupa WB (dziś w 25 proc. należąca do państwa). W 2015 r. Lockheed Martin przedstawił ofertę, w której był m.in. transfer technologii (w dużej mierze do Mesko i HSW), system miał być umieszczony na polskich ciężarówkach Jelcz i wyposażony w rodzimy system kierowania ogniem Topaz (Grupa WB).
To wszystko w cenie bardzo podobnej do tej, jaką płacimy teraz – ok. 400 mln dol. za dywizjon. Była to więc oferta znacznie bardziej korzystna od podpisanej w środę umowy. W tej samej cenie zyskiwaliśmy znaczący udział rodzimych firm w projekcie – te pieniądze zostałyby w kraju. A co ważniejsze, polski przemysł pozyskałby nowe doświadczenia i technologie.