PIOTR GURSZTYN: To pan wymyślił określenie "szorstka przyjaźń" opisujące pańskie relacje z prezydentem Kwaśniewskim. Ma pan określenie kohabitacji Kaczyński - Tusk?
LESZEK MILLER*: Szorstka wrogość. Nie ulega wątpliwości, że obecnie każdy chwyt jest dozwolony w relacjach prezydent - premier. Łącznie z takimi, które świadczą o małości tych dwóch ośrodków. Albo nawet niestosowności ich metod, jak było w przypadku katastrofy samolotu CASA.

Reklama

Co jest powodem konfliktu?
Widzę dwa powody. Lech Kaczyński nawet nie usiłuje wejść w rolę "prezydenta wszystkich Polaków", tylko jest eksponentem interesów PiS. Widzi też w Donaldzie Tusku potencjalnego rywala w wyborach prezydenckich. Zresztą on też tak może być postrzegany przez kancelarię premiera, zakładając, że Tusk dalej myśli o prezydenturze.

Popularna bywa teza, że to nie prezydent i premier, tylko ich współpracownicy zaogniają konflikt.
Pamiętam maksymę, że nikczemność władców jest niczym w porównaniu do nikczemności dworów. Obie kancelarie mają naturalną skłonność do rywalizacji. Miałem dokładnie z tym samym do czynienia za czasów prezydenta Kwaśniewskiego. Pamiętam rozmowę z nim, gdzie staraliśmy się powściągnąć wojownicze temperamenty naszych współpracowników.

Pierwszym akordem sporu był brak gratulacji prezydenta dla zwycięzcy wyborów.
To przejaw niepotrzebnej małostkowości. Obydwa dwa pałace są pod silnym reflektorem mediów, więc każdy taki gest będzie urastał do wielkiego wydarzenia politycznego.

Reklama

Potem prezydent miał zastrzeżenia do nominacji Sikorskiego na szefa MSZ. Aleksander Kwaśniewski też miał obiekcje do pana ministrów.
Miał obiekcje do Wiesława Kaczmarka. Muszę przyznać, że miał proroczą wizję. Ale w tym wypadku prezydent nie ma nic do powiedzenia. Konstytucja jest precyzyjna: prezydent odgrywa rolę notariusza. Kiedy dyskutowałem o tym z Kwaśniewskim, użyłem sformułowania: "Oluś, ty nie masz tu nic do powiedzenia". Potem dowiedziałem się od współpracowników Kwaśniewskiego, że on nie mógł mi tego zapomnieć.

Nie dziwię się mu. Na każdego prezydenta głosowało zawsze kilka milionów wyborców więcej niż na wszystkie zwycięskie partie.
Decydują zapisy konstytucyjne. Ale na podstawie tego, co teraz się dzieje, i wcześniejszych relacji prezydenta z premierem uważam, że powinno zmienić się sposób wyłaniania prezydenta. Jego kompetencje są zbyt małe w stosunku do wagi wyborów. Trzeba zmienić konstytucję i wyłaniać prezydenta przez wybór w Zgromadzeniu Narodowym.

A może w ostatnich sporach zawinił też premier? Np. przy opiniowaniu szefów specsłużb czy niepoinformowaniu prezydenta o wycofaniu polskiego sprzeciwu wobec przynależności Rosji do OECD.
Jeżeli chodzi o prawne kwestie, to premier nie popełnił żadnego błędu. Choć oczywiście mógłby bardziej informować prezydenta. Proponowałbym, aby obaj panowie stosowali zasadę, która sprawdzała się w moich relacjach z prezydentem Kwaśniewskim. W każdy poniedziałek o godzinie 11 jechałem do Pałacu Prezydenckiego. Bez żadnych kamer i komunikatów prasowych było spotkanie. Mówiłem prezydentowi, co będę robił, o swoich zamiarach. Prezydent mówił mi dokładnie to samo, co u niego. Uzgadnialiśmy, gdzie kto jedzie, czym się zajmie, jak kontaktować się między sobą.

Reklama

Namiastką takiej wymiany informacji była Rada Gabinetowa. Czytał pan stenogramy?
To było przygnębiające. Obaj panowie nie próbowali nawet tworzyć pozorów, że poważnie się debatowało. U mnie było tak, że wcześniej z prezydentem umawialiśmy się co do obrad Rady. Po tym była wspólna konferencja prasowa premiera i prezydenta. Na którejś z tych konferencji użyłem sformułowania o "szorstkiej przyjaźni".

Wracając do wezwania Sikorskiego. Co zrobiłby pan na miejscu Tuska?
Tusk powinien powiedzieć prezydentowi: chciałem uprzejmie przypomnieć, że konstytucyjnym zwierzchnikiem ministrów jest prezes Rady Ministrów. Jeżeli chce pan spotykać się z ministrami, to proszę mi o tym mówić.

Kwaśniewski nie wzywał pana ministrów?
Owszem. Ale ja za każdym razem wiedziałem. Albo on sam do mnie dzwonił, albo ktoś w jego imieniu.