"Tusk zerwał z dotychczasową tradycją „prywatnych” urlopów najważniejszych osób w państwie i nawet jego rodzinny urlop wykorzystywany jest przez premiera i jego ekipę do robienia polityki wewnętrznej" - uważa Paweł Piskorski.

Reklama

Zarzuca premierowi, że wcale nie zależało mu na anonimowości podczas wakacji: "Z pewnością już sam wybór miejsca urlopu premiera - Val Di Fiemme, gdzie co drugi turysta jest Polakiem obliczony był na uzyskanie odpowiedniego efektu propagandowego". Zdaniem Piskorskiego, w kreowaniu wizerunku Tusk wyprzedził nawet Kazimierza Marcinkiewicza.

Piskorski nie ma za złe premierowi, że nie otacza się ekipą ochroniarzy na narciarskim stoku. Pyta jednak "o elementarne standardy bezpieczeństwa w przypadku, gdy jedna z najważniejszych osób w państwie prywatnym samochodem odbywa kilkunastogodzinną podróż z Polski do Włoch".

Były prezydent Warszawy uważa, że jeśli Tusk rzeczywiście jechał do Włoch sam, to wykazał się "dużą nieodpowiedzialnością". "Tusk nie powinien stwarzać sytuacji, w których narażony jest na wypadek drogowy, np. z powodu zmęczenia podróżą" - stwierdza Piskorski.

"Być może jednak premier nie był aż tak nieodpowiedzialny i odtrąbiwszy, jak to dbając o <tanie państwo> rezygnuje z ochrony, dał się jednak oficerom BOR-u zawieźć do Włoch. Oznaczałoby to jednak cyniczną grę premiera pod publiczkę i to jeszcze całkowicie wbrew faktom" - przypuszcza były polityk Platformy Obywatelskiej.

"Niezależnie od tego, która z tych wersji jest prawdziwa premier rozpoczął niebezpieczną grę. Nie warto ryzykować bezpieczeństwa dla kilku dodatkowych zdjęć czy pochlebnych komentarzy w kolorowych gazetach. Bezpieczeństwo najważniejszych osób w państwie nie jest na sprzedaż, a poszukiwanie chwilowej popularności za wszelką cenę musi mieć racjonalną granicę" - pisze Piskorski.