"Trybuna Ludu" w 1965 r. donosiła: "Ziemniaki wychodzą z impasu" oraz "Serdeczne życzenia z całego kraju dla towarzysza Władysława Gomułki".

Zamiast oddać się atmosferze "małej stabilizacji" Wałęsa wszedł w zwarcie z władzą. Wyszedł z tego zwycięsko, ale co sam kilka razy przyznał, nie bez ran.

Reklama

Lech Wałęsa miał wówczas 24 lata i życiorys typowy dla milionów jego rówieśników. Chłopak z wielodzietnej wiejskiej rodziny. Skończona zawodówka mechanizacji rolnictwa, odsłużone wojsko, wcześniej praca w POM gdzieś w Łochocinie. Dla kogoś takiego posada w Stoczni im. Lenina była prawdziwym awansem. Wałęsa szybko zaaklimatyzował się w nowym miejscu pracy. "Poznałem go w 1968. Zacząłem pracę w stoczni, a on zaopiekował się mną, bo byłem kilka lat młodszy. Był bardzo koleżeński - to opinia wszystkich z naszego wydziału" - opowiada DZIENNIKOWI Paweł Szuryn, przyjaciel Wałęsy z tamtych lat.

Choć gomułkowska Polska była wyjątkowo siermiężna, klasa robotnicza długo doceniała swoje uprzywilejowanie. Trójmiejscy robotnicy nie wsparli studenckich protestów w 1968. Dla bitych studentów był to dowód wręcz zdrady. I gdy w grudniu 1970 ruszyli robotnicy, to wtedy studenci nie odpowiedzieli na wezwania o solidarność. Wyjątkiem - co bardzo ważne - był Bogdan Borusewicz. Po doświadczeniach wydarzeń 1968 i 1970 doszedł on do wniosku, że inteligenci bez robotników nie są żadną siłą. A i robotnicy bez takiego sojusznika także nic nie będą mogli osiągnąć.

Spostrzeżenie legendarnego później "Borsuka" za kilka lat wpłynęło decydująco na dalsze losy Lecha Wałęsy. "Myśmy nie znali robotników, wydawało się nam, że są niemal jakąś inną rasą. To dzięki Wałęsie dostrzegliśmy, że to normalni ludzie, zresztą on był najbardziej normalny z nich" - opowiada dziś Arkadiusz "Aram" Rybicki, kilka lat po Grudniu działacz Ruchu Młodej Polski. Rybicki wspomina, że Wałęsa z wyglądu niepozorny, odziany w jakąś żałosną skajową kurtkę, był już znany jako energiczny przywódca dużej grupy robotniczej.

Tymczasem w 1970 r. przyszły noblista gnieździł się w wynajętej klitce na poddaszu. Na zdjęciach z tamtego czasu trudno go poznać, bo nie nosił jeszcze wąsów. W 1969 r. zmienił stan cywilny, w następnym roku urodził się mu pierwszy syn.

Kilka tygodni po jego urodzeniu Wałęsa został członkiem komitetu strajkowego w Stoczni. 12 grudnia 1970 władze PRL boleśnie podniosły ceny żywności. Stocznia zastrajkowała dzień później. 15 grudnia robotnicy wyszli na ulicę. Tego samego dnia padły pierwsze strzały. I miało miejsce zdarzenie, które dla wielu obecnych przeciwników Wałęsy jest dowodem przeciwko niemu.

Reklama

Wałęsa, co sam opisał w swojej autobiografii, pobiegł wtedy do Komendy Miejskiej MO. Wszedł do niej i stamtąd zaczął wzywać manifestantów do uspokojenia się: "Podano mi jakąś tubę. Staję w oknie. Zawołałem: - Stójcie! - Tam było bardzo dużo moich kumpli. Powiadam, że milicja zgadza się wypuścić naszych i nie będzie z nami walczyć. Teraz z gromady ludzi padają pod moim adresem słowa: zdrajca, świnia". Padły też kamienie, ale Wałęsa nie był wtedy sojusznikiem władzy. "On był chwilami szalony. Wtedy wszyscy się przechwalali, że będą z milicją walczyć, a później się chowali za dupą Wałęsy" - opowiada Szuryn. "Od grudnia był uważany za bardzo odważnego, bo my po tym baliśmy się. Obrazki z grudnia były straszne. Widziałem, jak czołg przejechał człowiekowi po nodze, on próbował wstać i nikt mu nie pomógł. Nie ma co ukrywać, był strach, a od Wałęsy czuło się odwagę" - dodaje Bogdan Lis, dawny działacz opozycji. Ale fakt odwagi był też w późniejszych latach interpretowany przeciw Wałęsie - jako dowód tego, że nie musiał bać się komunistów, bo wiedział, że mu nic nie zrobią.

Jednak po grudniu 1970 Wałęsa został aresztowany i wyrzucony ze stoczni. Był też nękany przez bezpiekę. To właśnie wtedy miało zdarzyć się coś, co dziś stało się przyczyną awantury o Wałęsę. "Aresztowano mnie wiele razy. Za pierwszym razem w grudniu 1970, podpisałem 3 albo 4 dokumenty. Podpisałbym wtedy wszystko, oprócz zgody na zdradę Boga i Ojczyzny, by wyjść i móc walczyć. Nigdy mnie nie złapano i nigdy nie zdradziłem ideałów ani kolegów" - napisał w komunikacie przesłanym PAP 4 czerwca 1992 r. Podobnie opisał to w "Drodze nadziei": "... prawdą jest też, że z tego starcia nie wyszedłem zupełnie czysty. Postawili warunek: podpis. I wtedy podpisałem".

Nowa władza, a nastał wtedy Edward Gierek, nie tylko straszyła. Pokazywała też marchewkę. "Trybuna Ludu" zachwalała na pierwszej stronie nowe zasady: "Kolegialność, demokratyzacja, konsultacja z masami". Wałęsa wrócił do pracy w stoczni. Szybko, bo zaledwie po pięciu latach czekania, dostał zakładowe mieszkanie. Dziś jego wrogowie przedstawiają to jako nagrodę za współpracę, bo inni robotnicy czekali po kilkanaście lat. "Z tym mieszkaniem nie było nic nadzwyczajnego, miał już dzieci. Dyrektor stoczni dawał też innym" - tłumaczy jednak Szuryn. "Mnóstwo ludzi dostawało wtedy zakładowe mieszkania, więc to nie było niezwykłe. Ale Wałęsa miał w życiorysie przewodzenie strajkowi, więc był raczej na końcu listy przydziałowej. Więc stąd przyczyna takich podejrzeń" - mówi historyk dr Antoni Dudek.

Wałęsie rodzili się następni synowie, co dwa lata kolejny. Trwała gierkowska stabilizacja. Było własne mieszkanie, wprawdzie tylko dwa pokoje, ale to i tak lepiej niż mieli inni. Miejsce nie było najlepsze - dzielnica Stogi słynęła jako siedlisko alkoholików i przestępców. Ale tam mieszkała też masa stoczniowców, z których wielu kilka lat później razem z Wałęsą zasili Wolne Związki Zawodowe. Gierkowski dobrobyt objawił się też własnym samochodem, który wprawdzie stale się psuł, co Wałęsy chyba nie martwiło, bo - jak twierdził - lubił grzebać w różnych mechanizmach. "Czarna rozsypująca się warszawa, kupił ją za marne grosze. A naprawiał ją na lewo w Elektromontażu" - precyzuje Szuryn.

Ale na Gdańsku, mimo względnej łaskawości Gierka, ciążyła pamięć ofiar Grudnia ’70. Za próbę zorganizowania obchodów Wałęsa w 1976 r. wyleciał z roboty. "Wszyscy, którzy przed Sierpniem ’80 działali w opozycji, wykazywali się daleko idącą odwagą. Choć ekipa Gierka nie stosowała kar wieloletniego więzienia, to jednak zdarzały się pobicia przez nieznanych sprawców, czasem kończące się tak jak w przypadku Stanisława Pyjasa" - mówi dr Dudek. Zwolniony ze stoczni Wałęsa zatrudnił się w Elektromontażu, skąd też go wyrzucono, ale to już za działalność w WZZ. Wolne Związki Zawodowe założone przez Krzysztofa Wyszkowskiego - dziś jego śmiertelnego wroga - stały się tym miejscem, które przemieniło Wałęsę z pyskującego robotnika w świadomego działacza. On sam to przyznaje: "To była szkoła mojego ideowego, politycznego dojrzewania. Tu odkrywałem naszą historię" - opowiadał w wywiadzie udzielonym w czasie kampanii prezydenckiej 1995 r. Rzeczywiście - tam poznał Bogdana Borusewicza, Lecha Kaczyńskiego, także innych kontestujących ustrój inteligentów. Dzięki nim, tuż przed Sierpniem ’80, poznał opozycjonistów spoza Gdańska.

Pierwszym takim kontaktem były imieniny Jacka Kuronia, na które zawiózł gdańszczan Borusewicz: "żeby w przypadku aresztowań mogli nawiązać z nimi kontakt" - tłumaczył to obecny marszałek Senatu. Dzięki temu Wałęsa wypłynął. "W wyświechtanym garniturku, nieprawdopodobny gawędziarz, chwalipięta, Zagłoba czy Falstaff, ojciec wielodzietnej rodziny, wyrzucany bez przerwy z pracy" - wspominał go Kuroń. Inne wrażenie zrobił na Kaczyńskim: "Niezbyt sympatyczne. Facet z pokancerowaną twarzą i robotniczy szowinista" - opisywał go kilka lat temu obecny prezydent. Ale i on, mimo znanego braku sympatii, potwierdzał, że Wałęsa był wtedy niekwestionowanym liderem swojego środowiska: "Jarek [Kaczyński - przyp. red] spotykał go na procesach. Od razu wyczuł, że Wałęsa jest robotniczym liderem. Kierował ludźmi ze Stogów, takim towarzystwem trochę szemranym. Ale on sam był bardziej stateczny niż inni. I trzymał ich za twarz". O tym, że niektórzy koledzy Wałęsy byli "lumpenproletariaccy" wspominał też Borusewicz.

Inteligenci także korzystali ze wsparcia robotnika. "Czasem ktoś nam mówił, że zaangażowałby się w WZZ, ale nie może, bo ma dziecko. Na to my, że mamy takiego jednego, co ma już czwórkę dzieci a piąte w drodze. I to czasem działało" - przyznaje Andrzej Gwiazda. Ale nie tylko do tego ograniczało się znaczenie Wałęsy. "Był dla liderów WZZ kandydatem wymarzonym. Robotnik, ojciec wielodzietnej rodziny, i co najważniejsze - pracownik wyrzucony ze Stoczni Gdańskiej. Mógł służyć wręcz za związkowy plakat reklamowy" - wspominał krytyczny wobec niego dawny działacz WZZ Leszek Zborowski.

Pewna scena z filmu "Człowiek z żelaza" przypomina, że Wałęsa i inni członkowie WZZ do samego końca ocierali się o najgorsze. Jest tam pokazany obraz wyciągania z Motławy zwłok młodego robotnika. To nawiązanie do autentycznego zdarzenia - 16 stycznia 1980 zaginął 20-letni Tadeusz Szczepański, bliski kolega Wałęsy z pracy, sąsiad z tej samej ulicy, a przede wszystkim współpracownik z WZZ. Kilka tygodni później jego zwłoki znaleziono w rzece. Władze uznały, że było to utonięcie, ale ciało było straszliwie zmasakrowane.

Kilka miesięcy później zaczął się Sierpień. A potem "Solidarność". I nowy Wałęsa, który nigdy już nie był osobą prywatną, choć władza robiła wszystko, by nią pozostał.