Kontrkandydatem polskiego generała jest holenderski admirał Rob Bauer. Kampania i lobbing o to strategiczne stanowisko będą toczyły się do ostatnich dni. Temu m.in. służyły ubiegłotygodniowe obchody 40-lecia Solidarności w kwaterze głównej Sojuszu w Brukseli (w organizację przedsięwzięcia zaangażowany był polski ambasador przy NATO Tomasz Szatkowski) czy poniedziałkowe spotkanie Wojskowego Korpusu Dyplomatycznego z kadrą kierowniczą Sił Zbrojnych RP w Warszawie, na którym obecny był Andrzejczak.

Reklama

Temat był także poruszany na linii Berlin – Warszawa i – jak wynika z informacji DGP – jest spora szansa, że Niemcy poprą Polaka. Wcześniej z wyścigu o stanowisko wycofał się kandydat Kanady. Nieoficjalnie mówi się, że Kanadyjczycy uznali, że ich szanse na pokonanie Andrzejczaka nie są duże, a po przegraniu batalii o niestałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa nie chcieli drugiej porażki w obszarze bezpieczeństwa.

Mimo krytyki jakości kampanii za Andrzejczakiem wydaje się, że doszło do porozumienia resortu obrony i obozu prezydenckiego, w którym narodził się pomysł polskiego kandydata.

Wyboru dokonają w większości szefowie sztabów 30 państw Sojuszu Północnoatlantyckiego podczas wyjazdowego posiedzenia Komitetu Wojskowego w Rzymie. Głosowanie jest tajne.

Reklama

Nieoficjalnie można usłyszeć, że Polak ma lekką przewagę nad Holendrem. Ale każde państwo ma jeden głos – nieważne, czy liczy 300 mln, czy 300 tys. mieszkańców i czy ma najpotężniejszą armię świata, czy nie posiada stałej armii w ogóle. Liczenie kończy się po tym, gdy jeden z kandydatów, którzy mogą również głosować sami na siebie, uzyska 16 głosów. Holender jest marynarzem, Andrzejczak czołgistą. To, kto stanie na czele Komitetu Wojskowego, jest w pewnym sensie także sygnałem, na czym organizacja się będzie skupiać.

– NATO to sojusz polityczny. Podstawą jest osiągnięcie konsensusu. Rola szefa komitetu jest kluczowa dla przełożenia tego na realia operacyjne, bo często nawet po uzgodnieniu wspólnego stanowiska niektóre państwa hamują działanie – wyjaśnia Sławomir Dębski, dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. – Na tym stanowisku umiejętność uprawiania wojskowej dyplomacji ma bardzo duże znaczenie. Jeśli obejmie je oficer, który wschodnią flankę Sojuszu zna jak własną kieszeń, to dla nas będzie to dobra wiadomość – dodaje ekspert.

– Każda decyzja polityczna ambasadorów czy też ministrów obrony w Sojuszu musi być poprzedzona rozmową z Komitetem Wojskowym i uwzględniać jego propozycje. Komitet przedstawia różne plany działania. Szef Komitetu ma na nie duży wpływ. On pielgrzymuje między przedstawicielami dyplomatycznymi – tu obowiązuje zasada jednomyślności – i wypracowuje konsensus – wyjaśniał na łamach DGP gen. Jarosław Stróżyk, który przez trzy lata był zastępcą dyrektora zarządu Wywiadu Międzynarodowego Sztabu Wojskowego w Kwaterze Głównej w Brukseli. – Sam szef nie ma głosu, ale on tę dyskusję moderuje. Szef Komitetu wchodzi też w skład Rady Północnoatlantyckiej i jest obecny na każdym spotkaniu roboczym czy posiedzeniu ambasadorów bądź ministrów obrony – tłumaczył były wojskowy. Polak pełniący tę funkcję miałby m.in. pewien wpływ na to, jak kształtują się relacje NATO – Rosja.

Obecnie w strukturach Sojuszu nie mamy zbyt wielu Polaków na najwyższych stanowiskach sojuszniczych. Niedawno szefem sztabu w Sojuszniczym Dowództwie Sił Połączonych – HQ JFC Brunssum został gen. Krzysztof Król. Z kolei od ubiegłego roku zastępcą szefa sztabu w Naczelnym Dowództwie Sojuszniczych Sił w Europie (SHAPE) w Mons jest gen. Piotr Błazeusz. Generał Marian Jeleniewski jest zastępcą dyrektora w Międzynarodowym Sztabie Wojskowym w Brukseli, czyli stałby się on niejako bezpośrednim podwładnym Andrzejczaka w przypadku jego wygranej. Ale też trzeba pamiętać, że te najważniejsze stanowiska wojskowe są po części rozdawane z klucza polityczno-narodowego. I tak np. głównodowodzącym sił sojuszniczych w Europie (SACEUR) jest Amerykanin, jego zastępcą Brytyjczyk, a szefem sztabu Niemiec. Wszyscy oni są generałami czterogwiazdkowymi, teraz do tej elity elit ma szansę dołączyć gen. Rajmund Andrzejczak.

Andrzejczak jako szef sztabu polskich sił zbrojnych nie miał łatwego życia ze względu na szorstką przyjaźń z ministrem obrony Mariuszem Błaszczakiem i szarą eminencją w MON Agnieszką Glapiak, która jest dyrektor odpowiedzialną za komunikację Centrum Operacyjnego. Przed sztabem Andrzejczak pełnił funkcję dowódcy dywizji. Zabrakło mu doświadczenia na stanowisku np. dowódcy operacyjnego czy generalnego. Ale taki ruch kadrowy był w dużej mierze skutkiem czystek kadrowych, jakie przeprowadził minister obrony Antoni Macierewicz. Nie zmienia to faktu, że jest to oficer nietuzinkowy. Niektórzy przekonują, że wybitny, bez stereotypu generała z brzuchem.

Z Amerykanami dobrze poznał się w Afganistanie, gdzie był dowódcą Polskiego Kontyngentu Wojskowego przez dwie zmiany, gdy Polska przejmowała kontrolę nad trudną prowincją Ghazni. O tym, że jedzie na pierwszą, dowiedział się na trzy tygodnie przed wyjazdem. – Przed końcem zmiany do Afganistanu pojechał ówczesny minister obrony Bogdan Klich i zaproponował Rajmundowi, żeby został na drugą kadencję. To było wbrew mojej woli, bo dowódca powinien przygotowywać wojsko i potem z nim wrócić – wspomina gen. Waldemar Skrzypczak, wówczas dowódca Wojsk Lądowych. Andrzejczak jako jedyny z Polaków dowodził tam dwie zmiany. Czyli przez rok. I jako jedyny w stopniu pułkownika.

Tak wyjazd do Afganistanu komentował na łamach „Polski Zbrojnej” gen. Mirosław Różański. – Andrzejczak został zabrany zza biurka i wsadzony na rok do Afganistanu, gdzie, jak sam dzisiaj przyznaje, przez pierwsze sześć miesięcy pobierał lekcję i dopiero w trakcie drugiej zmiany zrozumiał, po co to wszystko się dzieje. Poniósł ogromne koszty tej lekcji, a następnie, w kraju, zebrane doświadczenia przeniósł na niwę szkoleniową. Dziś wyprzedza pewne kanony postępowania w naszych siłach zbrojnych. Mentalnie jest zdecydowanie bardziej w NATO niż wielu z nas, dlatego niełatwo było czasem zrozumieć jego koncepcje. Jak bowiem można zrobić ćwiczenia w trzech różnych częściach kraju, i to na szczeblu batalionu? Takich dowódców właśnie nam potrzeba – mówił w 2015 r. Z tego czasu pochodzi też znajomość Andrzejczaka z amerykańskim szefem połączonych sztabów gen. Markiem Milleyem, który w sobotę także będzie głosował.

Niektórzy wskazują jako słabość Andrzejczaka trudność w budowaniu relacji z podwładnymi. Oficer miał np. proces o mobbing, który wytoczyli mu żołnierze. Część krytykuje jego dobór współpracowników. – Jeśli jesteś przekonany o własnej wielkości i dobierzesz sobie na współpracowników potakiwaczy, to możesz przestać zauważać wiele rzeczy – mówi nasz rozmówca.

Na pytanie miesięcznika „Polska Zbrojna”, jakiego dowódcy Wojsko Polskie potrzebuje A.D. 2018, Andrzejczak odpowiedział tak: „Przede wszystkim samodzielnego. Bo przyjdzie mu działać w niezwykle dynamicznym środowisku, gdzie będzie ze wszystkich stron zasypywany ogromem informacji. Musi więc nie tylko zajmować się obroną i natarciem, lecz także potrafić współpracować z władzami cywilnymi, z innymi służbami mundurowymi, chcącymi wszystko wiedzieć mediami i społeczeństwem”. O tym, czy taką wizję będzie miał szansę wprowadzić w życie od przyszłego lata w Kwaterze Głównej NATO, przekonamy się w sobotę.