Dyktatorzy nie ufają swoim ludziom. – Skoro pełnia władzy leży w moich rękach, to ręce wszystkich innych ambitnych oraz wpływowych muszą świerzbieć, by tę władzę mi odebrać – kalkulują. Dlatego potrzebne są czystki. Tak też jest na Białorusi. Ale do tej pory zawsze umiał je przetrwać jeden człowiek. Wiktar Szejman.
U boku Alaksandra Łukaszenki był od początku, w dodatku zawsze odpowiadał za najbrudniejsze polecenia. Urodził się w 1958 r. w Sołtaniszkach na granicy litewsko-białoruskiej. W rejonie werenowskim większość mieszkańców stanowią Polacy, ale o polskich korzeniach Szejmana nic nie wiadomo. We wtorek Łukaszenka podpisał jego dymisję.
Generał, należący do czołowych jastrzębi reżimu, wie bardzo dużo – i nie jest to wiedza bezpieczna. Był sekretarzem Rady Bezpieczeństwa (1994–2000 i 2006–2008), prokuratorem generalnym (2000–2004), szefem administracji prezydenta (2004–2006), jego pomocnikiem do zadań specjalnych (2009–2013), wreszcie zarządzającym sprawami prezydenta, czyli szefem organu odpowiedzialnego za działalność gospodarczą urzędów centralnych (2013–2021).
O okolicznościach dymisji z tego ostatniego stanowiska niewiele wiadomo, więc jesteśmy skazani na spekulacje. Nie można być nawet pewnym, czy Szejman nie został taktycznie wycofany, by spoza świecznika nadal realizować delikatne zadania. Tak czy inaczej ta dymisja to ważne wydarzenie w świecie białoruskiej władzy. Aby zrozumieć, jak bardzo, wystarczy wspomnieć kilka epizodów z życia Wiktara Uładzimirawicza Szejmana.
Reklama
16 czerwca 1994 r.
Reklama

Szosa Witebsk–Łoźna

Kampania prezydencka. 36-letni poseł Szejman, wojskowy z przeszłością w elitarnym desancie i Afganistanie, małomówny i skryty, spokojny i do bólu lojalny, dzięki czemu dorobił się przydomku „Wicia Milczek”, odpowiada za bezpieczeństwo kandydata Alaksandra Łukaszenki. Do pierwszej tury został tydzień. Łukaszenka, 39-letni deputowany znany z krzykliwego oskarżania wszystkich wokół o korupcję, walczy z kandydatem nomenklatury, premierem Wiaczasłauem Kiebiczem. Kiebicz ma do dyspozycji wszystko – milicję, większość mediów i administrację. Łukaszenka – entuzjazm spauperyzowanego narodu, któremu obiecuje rozliczenie przekręciarzy, odtworzenie upadłego raptem dwa i pół roku wcześniej związku z Rosją oraz zabójczą pewność siebie. To dużo, ale nikt nie byłby zaskoczony, gdyby nie wystarczyło, by wygrać z całą państwową machiną.
16 czerwca Łukaszenka, Szejman i trzeci poseł Iwan Ciciankou, dzisiaj już emeryt, a wtedy sponsor kampanii, jadą mercedesem tego ostatniego po pracowitym dniu spotkań z wyborcami. Nagle z wyprzedzającego ich samochodu padają dwa strzały. Jedna z kul zostawia ślad na tylnych drzwiach maszyny. – Najpierw był taki plan: ostrzelać mój samochód i samochód Kiebicza. Mnie zabić, Kiebicza tylko ranić – opowiadał po latach Łukaszenka w rozmowie z rosyjskimi mediami. – Niech ludzie myślą, że to robota nacjonalistów. Wtedy nacjonaliści są zdyskredytowani, ja martwy i wygrywa Kiebicz. Ale on, i chwała mu za to, nie zatwierdził tego planu. Zdecydowali się mnie tylko postraszyć – dodawał.
Popularność Łukaszenki szybuje. Lud ma jasność: „oni” – bandyci albo rząd – chcą zabić naszego Saszkę, bo nie boi się wytykać „im” przekrętów. „Boją się, znaczy godny człowiek, trzeba poprzeć” – pisze Alaksandr Fiaduta, literaturoznawca, który wówczas pracował w sztabie Łukaszenki, a dziś siedzi w areszcie z zarzutem szykowania wojskowego zamachu stanu, w książce „Łukaszenko. Politiczeskaja biografija” (Łukaszenka. Biografia polityczna).
Najpewniej gdyby nie drobne podkręcenie wyników przez Kiebicza, Łukaszenka wygrałby już w pierwszej turze. A tak przyjdzie mu rozgromić rywala w drugiej, gdy nawet część sztabu premiera jest już z nim dogadana co do zachowania posad. Scenariusz przypomina trochę historię Brazylijczyka Jaira Bolsonaro, prawicowego populisty, który też został ranny w zamachu, by wygrać wybory w 2018 r. Łukaszenka wspominał potem nawet, że Szejman osłonił go własnym ciałem. Tyle że białoruska historia najpewniej od początku do końca jest inscenizacją.