To się nazywa mocne wejście. Tak mocne, że na piątkowej konferencji prasowej Donald Tusk, w asyście Szymona Hołownii musiał deklarować: "Nie lękajcie się. Jesteśmy tutaj po to, żeby lęków o niesprawiedliwe działanie władzy już nie było" oraz obiecać dopilnowanie "żeby żadne zdanie w tej ustawie nie budziło wątpliwości i emocji".

Reklama

Oto nim sejmowa koalicja zdążyła powołać na premiera Donalda Tuska, już zademonstrowała wyborcom, jako to jest być PiS-bis. Wszystko za sprawą poronionego pomysłu, na połączenie w jednej ustawie: mrożenia ceny energii, przerzucenie na Orlen tego kosztów, uregulowania rynku energetycznego, dania firmom z sektora energii wiatrowej przywilejów niedostępnych nigdzie indziej w Unii Europejskiej oraz przyszpilenia tym wszystkim prezydenta Dudy.

"Chcemy być jak PiS, ale bądźcie wyrozumiali, bo dopiero się uczymy"

Nawet producenci chińskich zupek nie potrafią połączyć tak różnorodnych składników w jednym, a posłowie z Koalicji Obywatelskiej oraz Polski 2050, dali radę. Będący ich dziełem twór nazwano nie wiedzieć czemu ustawą: "o zmianie ustaw w celu wsparcia odbiorców energii elektrycznej, paliw gazowych i ciepła oraz niektórych innych ustaw".

Reklama

Choć przecież tytuł powinien brzmieć: "Chcemy być jak PiS, ale bądźcie wyrozumiali, bo dopiero się uczymy".

Przez ostatnie osiem lat Zjednoczona Prawica miała dokładnie dopracowaną technologię wykręcania takich numerów opozycji oraz wyborcom. Najpierw na sejmową mównicę bez żadnego trybu wchodził Jarosław Kaczyński i oznajmiał opozycyjnym posłom, że są zdrajcami Polski na dodatek "gorszego sortu". Ci z pianą na ustach odpowiadali serią okrzyków i obelg, mieszczących się tak między czterema a ośmioma gwiazdkami.

Następnie do laski marszałkowskiej Zjednoczona Prawica składała projektu ustawy (zazwyczaj poselski, bo dzięki temu procedury są prostsze i szybsze), w którym jedna lub dwie rzeczy nie miewały nic wspólnego z całą resztą projektu. Jak choćby ten z marca 2023 r., dotyczący nowelizacji ustawy o ochronie konkurencji i konsumentów.

Reklama

Otóż okazało się w nim, że dla ochrony polskiego konsumenta, niezbędny jest zapis legalizujący kupienie rok wcześniej przez Rządową Agencję Rezerw Strategicznych sprzętu medycznego za 200 mln zł. Pechowym zbiegiem okoliczności był nikomu do niczego niepotrzebny. Taki oto pierwszy z brzegu przykład klasycznej "wrzutki ustawowej". Rzecz regularnie praktykowana przez osiem lat.

Sejmowa większość zainspirowana PiS-em?

Tego typu ustawy przechodziły wszystkie etapy procedowania w parlamencie w trybie nocnego ekspresu. Bez konsultowania ich z kimkolwiek, kto znałby się na rzeczy. Ten drobiazg uznawano za zbędny, bo przecież każdy członek PiS-u jest trzykrotnie mądrzejszy niż reszta Polaków, a wysoko postawiony aparatczyk nawet czterokrotnie (o wynikach prezesa strach myśleć).

Potem prezydent podpisywał, bo przecież tak mądrym ludziom się nie odmawia i w tym momencie zaczynała się katastrofa. Odkręcano ją trzema kolejnymi ustawami. Na koniec: prezes, premier i prezydent gratulowali sobie bohaterskiej walki z zagrożeniami dla kraju, jakie sami sprokurowali.

W efekcie, choć w Polsce żyje się dużo bogaciej i wygodniej niż dekadę temu, i tak ponad 64 proc. wyborców, przy rekordowej frekwencji wolało zagłosować na każdą inną partię, byle nie na Zjednoczoną Prawicę. Ten sukces Prawa i Sprawiedliwości w budowaniu społeczeństwa obywatelskiego, pragnącego umocnienia w kraju demokracji, najwidoczniej zainspirował stronnictwa, nazywające same siebie "demokratycznymi".

Ustawa energetyczno-wiatrakowa - "matkę wszystkich ustaw"

Wytworów owej inspiracji wpłynął 28 listopada do laski marszałkowskiej. Aby go ująć w trzech słowach, to należałoby się odwołać do niezapominanego Saddama Husajna. Iracki dyktator lubił grozić Amerykanom, że jak najadą na Irak, to czeka ich "matka wszystkich bitew". W przypadku ustawy energetyczno-wiatrakowej narodziła się szansa na "matkę wszystkich ustaw".

Została bowiem tak skonstruowana, że w jej obecnym kształcie, jeśli prezydent ją zawetuje lub odeśle do Trybunału Konstytucyjnego, to już za dwa miesiące Polacy oraz chronione dotąd firmy dostaną rachunki za prąd, gaz i ogrzewanie tak od 50 do 70 proc. wyższe (a przy odrobinie pecha jeszcze wyższe). Na dokładkę osoby doświadczające "ubóstwa energetycznego" nie otrzymają przewidzianego w ustawie zwiększonego wsparcia finansowego.

Z kolei, jeśli Duda nie zawetuje ustawy, wówczas ci, którzy się dowiedzą o tym, że w pobliżu ich miejsca zamieszkania powstawanie farma wiatrowa, będą żyć w strachu, iż pod ich oknem stanie sobie wielki wiatrak. No, chyba że zostaną wcześniej wywłaszczeni.

Efektem ubocznym braku weta może stać się też seria skarg do Komisji Europejskiej i Parlamentu Europejskiego inwestorów giełdowych (à propos, gdybyście Drodzy: Obywatelko lub Obywatelu, chciał się poskarżyć na coś o "charakterze ustawowym, wykonawczym lub administracyjnym” wspomnianym organom UE, to pod niniejszym linkiem znajdziecie dokładną instrukcję obsługi.

Tak się przedstawiają w wielkim skrócie możliwe skutki "matki wszystkich ustaw" w jej obecnym kształcie.

Zapewne emocje, jakie wzbudziła oraz jej przekształcenie się w minę podłożoną pod przyszły rząd Donalda Tuska sprawią, iż rychło zmieni się ona nie do poznania (o ile nie zostanie w ogóle wycofana). Mimo to warto przyjrzeć się czemuś, co przyniosło reakcje, które zakomunikowały, formującemu się obecnie obozowi władzy, iż Polska nie jest tym samym krajem, co dekadę temu.
Nieco zabawną sprawą jest, że zważywszy na możliwe skutki ustawy energetyczno-wiatrakowej sławną uczynił ją w sumie drobiazg.

Farmy wiatrowe inwestycjami celu publicznego?

Mianowicie nowe prawo miało uznać farmy wiatrowe za inwestycje celu publicznego. Tymczasem artykuł 112 ustawy o gospodarce nieruchomościami mówi, że "wywłaszczenie nieruchomości może być dokonane, jeżeli cele publiczne nie mogą być zrealizowane w inny sposób niż przez pozbawienie albo ograniczenie praw do nieruchomości, a prawa te nie mogą być nabyte w drodze umowy".

Od czwartku mamy w kraju dwie prawnicze frakcje. Jedna twierdzi, że wywłaszczenie pod farmę wiatrową posiadacza gruntu stanie się możliwe, jeśli inwestor odpowiednio umotywuje fakt, iż nie może zrealizować celów publicznych, bo np. jakiś chłop nie chce mu oddać swego pola.

Druga frakcja twierdzi, że wręcz przeciwnie, bo takie wywłaszczenia wymaga wydania decyzji administracyjnej o ustaleniu lokalizacji inwestycji celu publicznego. Zaś w przypadku elektrowni wiatrowych to nie może mieć miejsca. Poza tym wywłaszczenie nieruchomości musi być, dokonane wyłącznie na rzecz Skarbu Państwa albo na rzecz jednostki samorządu terytorialnego.

Tak na marginesie sięgając do artykułu naukowego dr Michała Koszkowskiego pt. "Elektrownie wiatrowe a inwestycje celu publicznego", opublikowanego na łamach "Przeglądu Prawniczego Uniwersytetu Im. Adam Mickiewicza" w 2018 r. (bo już wówczas za taką zmianą prawa lobbowali inwestorzy), możemy wyczytać, iż: "Stanowczość tej regulacji jest dalece iluzoryczna. Żaden przepis nie zakazuje Skarbowi Państwa czy jednostce samorządu terytorialnego, na której rzecz wywłaszczono nieruchomość, dalszego rozporządzenia nią, na podstawie różnego rodzaju czynności prawnych, na rzecz innego (w tym prywatnego) podmiotu. Dotyczy to także przeniesienia własności nieruchomości".

To tyle prawnicy oraz ich interpretacje. Natomiast jeśli idzie o polską codzienność od wielu lat, a szczególnie ostatnich można w niej dostrzec jedną regułę. Jeśli polityk posiadający władzę, samorządy lub wpływowa osoba wezmą do ręki niejasną ustawę i ją sobie zinterpretują, to nawet jeśli ta wykładnia prawna rozmija się z prawem, rozumem, zasadami fizyki i wszystkim, co dobre we Wszechświecie i tak znajdą prawników, którzy się im pod tą interpretacją podpiszą. Wystarczy dać małą furteczkę do takiej możliwości.

Jednak jak już rozmawiamy sobie wedle reguł polityki, to powiedzmy szczerze – otworzenie takiej furtki prawnej mogłoby realnie zaboleć w skali kraju góra kilkanaście tysięcy osób. Najpewniej opinia publiczna by ich nawet nie zauważyła. A jednak właśnie to wzbudziło największe larum.

Nowy odległości w UE

Choć przecież dużo większa liczba osób odczułaby fakt, że turbiny wiatrowe nagle znalazły się 300 metrów za oknem. Owszem - jak zastrzeżono w ustawie - byłby to te najnowocześniejsze i najcichsze wedle specyfikacji producentów. Super! Spójrzmy jednak do raportu Komisji Europejskiej na temat norm odnoszących się do pełnowymiarowych turbin wiatrowych w krajach UE.

Niemcy - odległość od zabudowań mieszkalnych – zależnie od landu od 550 metrów do nawet 1 000 metrów w Bawarii, czy Meklemburgii.Włochy – 750 m, Szwecja - 1 000 m, Francja - 500 m, nawet malutka, klaustrofobiczna Holandia – 400 m. Nigdzie nie widać 300 metrów. Polska od razu zostawiłaby w pokonanym polu, wszystkie państwa promując OZE.

A gdyby ktoś twierdził, że mu turbina wiatrowa hałasuje za oknem i nie daje spać dzieciom, to lokalne władze zawsze mogłyby, mu dać wybór co woli - hurtowy zakup zatyczek do uszu, czy wywłaszczenie. Ale nie czarujmy się, nadal jest to problem, który mógłby dotyczyć, no powiedzmy z kilkuset tysięcy obywateli.

Prąd, gaz i ogrzewanie zdrożeją?

Tymczasem "matkę wszystkich ustaw" potrafi zajść za skórę ich większej liczbie. Mianowicie zawiera pomysł, żeby ściągnąć z Orlenu 14,6 mld złotych podatku na sfinansowanie zamrożenia cen energii. Tak, aby nie obciążać budżetu państwa tym kosztem.

Ów przebiegły plan odwołuje się do tego, iż PGNiG podczas kryzysu energetycznego zarobił krocie na sprzedaży gazu z polskich złóż, po czym został przejęty przez Orlen. Twórcy nowego prawa umyślili sobie, że obciążą spółkę Skarbu Państwa domiarem. Dokonując windykacji zysku za okres od października 2021 r. do końca 2022 r. Genialne! Aż chciałoby się zakrzyknąć, czemu w Unii Europejskiej części nikt nie robi takich windykacji?

Ano pewnie dlatego, że w unijnym prawodawstwie praw działających wstecz się nie przewiduje. Zatem spróbujmy zgadnąć jak posiadający 5,4 proc udziałów fundusz inwestycyjny Nationale-Nederlanden oraz posiadający 44,7 proc. akcji inni, prywatni udziałowcy Orlenu podejdą do całej sprawy.

Dość bolesne byłoby, gdyby się okazało, że miliardów na mrożenie cen energii nie wpisano do budżetu państwa jako planowany wydatek, po czym wczesną wiosną nadeszła wiadomość z Brukseli, iż powinny zostać zwrócone udziałowcom Orlenu, tytułem należnego im zysku.
Cóż prezes Obajtek pokazał już, jak radzić sobie z takimi dylematami. Należy po prostu doliczyć je do hurtowej ceny paliw oraz hot-dogów na stacjach Orlenu.

Nasza "matka wszystkich ustaw" miałaby zatem szansę ubogacić codzienne życie mieszkańcom tych regionów kraju, gdzie wieje silny wiatr oraz jednocześnie wszystkim kierowcom.
Nadal nie jest to kres możliwości sprokurowanie fajnej katastrofy, jakie ta ustawa daje. Jak wspominano na początku, gdyby prezydent Duda podjął próbę jej zablokowania, wówczas od początku przyszłego roku skończyłoby się w Polscemrożenie cen energii. Tu zaczynają się pojawiać kontury "napoleońskiego planu", godnego samego Jarosława Kaczyńskiego.

Jego autorzy najwyraźniej założyli sobie, że Duda podpisze. A zrobi to, bo będzie się bał wziąć na klatę to, co poczują, a na następnie wyrażą miliony Polaków, kiedy w środku zimy (a jest coraz mroźniejsza) dostaną rachunki do zapłacenia.

Nowy rząd "przeminie z wiatrem" zanim się obejrzy?

Jednakże, dlaczego prezydent, który już nie będzie się ubiegał o kolejną kadencję, nie miałby spróbować, małego eksperymentu społecznego? Do stałego obrzucania obelgami i medialnej presji powinien przywyknąć ładnych parę lat temu. Zaś nic innego nowa koalicja nie może mu zrobić.
Wiemy na pewno, że po zobaczeniu nowego rachunku za prąd, gaz i ogrzewanie twardy elektora PO powie, iż jest to wina Dudy. Twardy elektorat PiS obarczy winą Tuska. Jednak pomiędzy tymi dwoma pewnikami jest jeszcze olbrzymia niewiadoma. Zaskoczyła ona wszystkich podczas październikowych wyborów zarówno frekwencją, jak i rozkładem głosów. W sumie nawet ciekawe byłoby zobaczyć, jak owa niewiadoma się zachowa, gdy zorientuje się, że brakuje jej pieniędzy na opłacenie rachunków.

Ale raczej nie zobaczymy, bo piątkowa konferencja prasowa Donalda Tuska dowiodła, iż nadal nie stracił on społecznego słuchu. Dlatego nie wejdzie na minę w postaci "matki wszystkich ustawa", którą sprokurowali jego wyjątkowo inteligentni podwładni.
Mimo to już teraz dało się dostrzec coś, co nadal ciężko zdefiniować. Mianowicie wygląda na to, że Polacy w swej masie zdecydowanie dokładniej patrzą politykom na ręce niż kiedyś. Dużo szybciej mobilizują się, w obrobię swych praw i interesów. O wiele bardziej chcą uczestniczyć we współrządzeniu naszym kraje.

Zamiast dawnej bierności, błyskawicznie okazują wkurzenie, gdy władza bezczelnie próbuje ich oszukać. To nie jest ten sam kraj co w 2014 roku. Partyjny establishment PO wydaje się na to zupełnie ślepy. Zatem jeśli nadal będzie próbował robić w polityce za PiS-bis, to nawet przy największej życzliwości mediów, przeminie z wiatrem, zanim się obejrzy.