Połowa słonecznego sierpnia 1939 r., sławna pisarka Maria Dąbrowska, przybywająca na wczasach w Ciechocinku, zaczęła pisać list do Stanisława Stempowskiego. My tu wszyscy myślimy mimo woli, że dla Polski im prędzej to wszystko wybuchnie, tym lepiej. Nigdy już nie będzie równie pomyślnej dla nas koniunktury – oznajmiła swemu partnerowi.

Reklama

Optymizm i nieświadomość II Rzeczpospolitej

Przeczucia, że II Rzeczpospolitą czeka zagłada, doświadczali wówczas nieliczni. Kilku poetów, paru publicystów, małe grono oficerów w Sztabie Głównym, orientujących się, że Francja oraz Wielka Brytania są zupełnie niegotowe do wojny i potrafiących wyciągnąć z tego wnioski. Cała reszta, na czele z elitami władzy, tryskała optymizmem. Dzięki polityce zagranicznej Józefa Becka udało się okrążyć Niemcy. To dawało przekonanie, że jeśli Hitler uderzy, to będzie musiał walczyć na dwa fronty, przy jednoczesnym odcięciu III Rzeszy od szlaków morskich. Kto czytał prasę i słuchał radia, ten wiedział, że Wielka Brytania dysponuje najpotężniejszą marynarką wojenną świata, a armia francuska jest największa w Europie. Jednocześnie mało kto już zachowywał złudzenia co do tego, że Führer dobrowolnie się zatrzyma. W Kraju nad Wisłą czekano zatem na wojnę i nieuchronne zwycięstwo, obiecane obywatelom przez sanacyjną propagandę. Ale Dąbrowska niepokoiła się, że dobra koniektura może za jakiś czas dobiec końca.

Reklama

Czarny scenariusz w realizacji

Jedyne czego się możemy doczekać na przyszłość, to że się Niemcy pokumają z Moskalami, a Francuzi i Anglicy się rozmyślą – i Węgrzy zdeklarują się jako wasal niemiecki – uzasadniała Stempowskiemu dlaczego pragnęła, by wojna wybuchła jak najszybciej. Zupełnie nieświadoma, że czarny scenariusz, jakiego się obawiała, był już w trakcie realizacji. Ribbentrop i Mołotow szykowali porozumienie, sztabowcy francuscy i brytyjscy w swych planach operacyjnych wykluczyli rozpoczęcie szybkiej ofensywy na zachodzie, zaś węgierski regent admirał Horthy dogadywał współpracę z Hitlerem. Uznając, iż bezpieczniej być wasalem III Rzeszy, niż sojusznikiem Polski (acz Polakom jak zawsze okazywał wiele serdeczności i miał dla nich mnóstwo ciepłych słów).
Maria Dąbrowska ale i politycy rządzący wówczas Polską kalkulowali racjonalnie. Kłopot w tym, iż na podstawie błędnych założeń i niepełnej wiedzy. A potem stało się to, co wszyscy pamiętamy i zamiast zwycięstwa nadeszła zagłada.

Polska dzisiaj: Część UE i NATO

Ale, ale - przecież dziś sytuacja prezentuje się diametralnie inaczej. Polska jest częścią Unii, która wspólnie stanowi trzecią gospodarkę świata zaraz po USA i Chinach. Naszym gwarantem bezpieczeństwa jest najpotężniejszy sojusz militarny czyli NATO oraz posiadające największe siły zbrojne na całym globie Stany Zjednoczone. Wie o tym każdy, kto korzysta z mediów. Dlatego też Polacy mogą całą swoją uwagę skupiać na całkiem relaksujących (w porównaniu z tym, co rozgrywa się tysiąc kilometrów na wschód o Bugu) igrzyskach. Tak bowiem prezentuje się obecnie kryzys polityczno-prawny, którego doświadcza III RP.
Zwycięska „koalicja kordonowa” (cytat za prof. Antonim Dudkiem) robi co w jej mocy aby usunąć w państwie ze wszystkich ważnych i nieważnych stanowisk ludzi, awansowanych za rządów Prawa i Sprawiedliwości. Wychodząc z założenia, iż na każdego wyrzucanego jakaś „wykładnia prawna” się znajdzie. Największe autorytety prawnicze, szczerze wierzące w przywracanie praworządności lub konieczność zachowywania lojalności wobec swoich, to potwierdzają.

Kryzys polityczno-prawny III RP

Cały kłopot w tym, że wprawdzie czystka i obsadzenie stanowisk ludźmi obecnego obozu władzy powinny się udać (bo PiS i prezydent Duda okazują się kompletnie bezradni), lecz jednocześnie otrzymamy w pakiecie państwo-ewenement. Nic w nim nie będzie w pełni legalne. Ani obsada stanowisk, ani też decyzje i dokumenty generowane przez osoby je obsadzające. Wyobraźmy więc sobie taki moment w przyszłości, gdy faktycznie zapanuje w III RP praworządność i sądy zaczną ferować sprawiedliwe wyroki w oparciu o istniejące zapisy prawne. Przecież wówczas, to co buduje „"koalicja kordonowa” w oparciu o wykładnie zostałoby zdemontowane nie tylko w mediach zwanych znów publicznymi ale też kluczowych instytucjach państwa, na czele z wymiarem sprawiedliwości. A gdyby z praworządnością nie daj Boże przesadzono, to na więziennym spacerniaku Kamiński i Wąsik spotykaliby się nie tylko z ministrem kultury ale może i paroma innymi, dopiero rozpoczynjącymi urzędowanie. Poza tym wówczas byśmy zobaczyli, jak wygląda prawdziwy chaos.

Przyszłość praworządności w III RP

Nasz obecny kryzys najprościej rozwiązać mógłby reset konstytucyjny. Jednak jest on w najbliższym czasie niemożliwy z kilku powodów. Zapaść struktur państwa musiałaby zacząć być odczuwalna dla obywateli i mocno ich zaboleć. Na to jeszcze za wcześnie i zamiast bólu ludzie dostają całkiem interesujące igrzyska (do tego oferujące twardemu elektoratowi liberalno-lewicowemu mnóstwo radości). Oba wielkie obozy polityczne musiałby się zmęczyć toczoną walką i dostrzec, że przynosi im ona straty. W tej chwili bolesne straty ponosi tylko PiS. Polska wina znaleźć się w obliczu śmiertelnego zagrożenia (ale wojna trwa daleko stąd). Wreszcie reset konstytucyjny byłby możliwy, gdyby Jarosław Kaczyński i Donald Tusk zapragnęli kompromisu. A prędzej Donald Trump padnie w objęcia Demokratów, niż ci dwaj, darzący się patologiczną nienawiścią politycy, uścisną sobie dłonie. Tyle w kwestii szybkiego resetu konstytucji.

Pozostaje zatem nadzieja, że jako-tako kryzys prawny w III RP da się zażegnać po wyborach prezydenckich. Pod warunkiem, że "koalicja kordonowa” przetrwa konflikty, które nieuchronnie wygeneruje kilku kandydatów do prezydentury z jej łona oraz jeden z nich wygra. Jeśli tak się nie stanie, to w Polsce zrobi się ciekawiej, a walka o władzę znów się zaostrzy. Tymczasem jeszcze w okolicach 14 października ubiegłego roku wydawało się, że wprawdzie kryzys dotykający ustrój polityczny III RP jest nieuchronny, ale Polacy mają co najmniej dwa lat czasu na poradzenie sobie z nim. Ponieważ wszelkie realne zagrożenia to nieco odleglejsza przyszłość i jesteśmy wciąż bezpieczni. Jednak minęły zaledwie trzy miesiące i świat jest znów już trochę inny. Na Ukrainie, po załamaniu się letniej ofensywy, inicjatywę strategiczną przejęła znów Rosja. Co gorsza na Kremlu poczuto krew i to od razu z kilku miejsc.

Upadłe morale armii

Prezydent Zełenski najwyraźniej uwierzył w swą boskość (cytat za Zbigniewem Parafianowiczem) i podejmuje coraz bardziej samobójcze decyzje. Ich ukoronowaniem była próba odwołania gen. Wałerija Załużnego ze stanowiska głównodowodzącego Sił Zbrojnych. Trudno sobie wyobrazić w tym momencie coś bardziej obniżającego morale wśród żołnierzy i jednocześnie podważającego ich zaufanie do prezydenta, niż pozbawienie dowództwa generała, cieszącego się wielkim autorytetem. Sprawę zamieciono pod dywan, lecz konflikt między kluczowymi dla państwa ośrodkami decyzyjnymi jedynie się zaognił.

Jednocześnie przeciąga się kwestia udzielenia przez Zachód nowego wsparcia Ukrainie, choć jest ono niezbędne dla jej przetrwania. Wprawdzie Rada Europejska w końcu zatwierdziła pomocowy pakiet w wysokości 50 mld euro. Ale wpierw musiano przełamać opór Viktora Orbana, uciekając się do bezprecedensowego szantażu. Tak bowiem można nazwać przeciek informacji do "Financial Times" mówiących, że Węgrom grozi całkowite i bezterminowe odcięcie od unijnych funduszy, jeśli wciąż będą blokować subsydiowanie Ukrainy.
W amerykańskim Senacie impas wciąż trwa. Republikańska mniejszość wstrzymuje pomoc ważniejszą dla Kijowa od europejskiej, ponieważ miliardy z budżetu USA oznaczają sfinansowanie nowych dostaw broni i amunicji. Tu zapewne w końcu również zostanie osiągnięte porozumienie, jednak nie zmieni ono jednego – Putin poczuł krew. To zaś oznacza odzyskanie wiary w pełne zwycięstwo Rosji.

Europejskie mocarstwo

Tu warto zauważyć, że tyran jeszcze przed rozpoczęciem inwazji odwoływał się wielokrotnie do historycznej pamięci o III wojnie północnej i polityce Piotra I Wielkiego. Trzymający mocno Rosjan za twarz car aż przez 21 lat toczył boje, nim wreszcie wyrąbał swemu krajowi drogę ku sercu Europy. Pokonując Szwecję i Turcję oraz podporządkowując sobie Rzeczpospolitą. Dzięki szalonej determinacji Piotra I Rosja zdobyła sobie pozycję europejskiego mocarstwa i zaczęła rozdawać karty na Starym Kontynencie. Historyczne analogie, do których odwoływał się Putin nie były przypadkowe. Car wygrał bo pomimo strat i przegranych bitew nie poddawał się, aż wreszcie to przeciwnicy padli ze zmęczenia. Dlatego każdy "zapach krwi” wzmacnia na Kremlu chęć by bić się tak długo aż w końcu wyczerpią się ukraińskie zasoby, na czele z ludzkimi. Propozycji negocjacji więc z rosyjskiej strony nie będzie, tylko jeszcze brutalniejsza wojna i czekanie na to, czy w USA wybory wygra Donald Trump.

I tu znów spójrzmy z polskiej perspektywy. Na wschodzie mamy umacniającego się w swej determinacji szaleńca, gotowego walczyć dopóki zasoby Rosji nie znajdą się na wyczerpaniu. A to na pewno nie nastąpi w tym roku. Z kolei Europa zachodnia nie dysponuje takim potencjałem militarny, by móc zaoferować III RP realne gwarancje bezpieczeństwa. Na dokładkę w jej samy centrum – Niemczech rośnie w siłę AfD, otwarcie postulująca dogadanie się z Rosją, bez oglądania na resztę Unii. Realne gwarancie bezpieczeństwa zapewniają Stany Zjednoczone, ale tam do odzyskania fotela prezydenta prze Trump. Jakie będzie jego podejście do europejskich sojuszników oraz NATO jeśli wygra (co staje się coraz bardziej prawdopodobne) nikt nie potrafi jasno odpowiedzieć. Niesterowalny, narcystyczny przywódca, przekonany o własnej nieomylności, zdefiniuje interesy narodowe Ameryki, tak jak sam je postrzega. Tymczasem dla Warszawy utrzymanie gwarancji militarny USA robi się powoli sprawą być albo być. Nawet jeśli miałoby to oznaczać skonfliktowanie się z kluczowymi krajami UE: Niemcami i Francją, bo one na życzliwość Trumpa raczej nie mogą liczyć.

Liczba zagrożeń rośnie

Z każdym tygodniem poza granicami III RP liczba zagrożeń, które mogą ją w końcu dotknąć, wciąż rośnie. Aż zadziwiające, jak społeczeństwo i nominowani przez nie do władzy politycy, zupełnie na to oślepli po wyborach. Nawet jedna z najtrwalszych polskich fobii, pozostała po czasach II wojny światowej - lęk przed "zdradą Zachodu” - znikła. Być może dlatego, że nie chodzi tu o zdradę, lecz dostrzeżenie, iż pogrążający się w kryzysach oraz konfliktach politycznych Zachód może utracić zdolność zapewnienia III RP, tego co w momencie zagrożenia będzie potrzebowała najbardziej, czyli dostatecznego wsparcia militarnego. A wówczas będziemy musieli radzić sobie w dużej mierze sami. Zdani na własne zasoby, których wykorzystanie zależy m.in. od jakości aparatu państwa, zdolności do mobilizacji społeczeństwa oraz wartości klasy politycznej.

Cóż w tym momencie przypomina się inna historia sprzed 85 lat, zasłyszana od znakomitego polskiego historyka, prowadzącego, właśnie kwerendę badawczą dotyczącą września 1939. Ów badacz natrafił na epizod jakoś tak zupełnie nieobecny w polskiej historiografii oraz pamięci. Zapewne dokładniej opisze go w książce, którą przygotowuje ale po znajomości można mu tą opowieść "ukraść”. Otóż po ewakuowaniu z Warszawy wszystkich ministerstw urzędnicy, wiceministrowie, szefowie resortów wraz z żonami oraz premier trafili na Wołyń. Tam rozlokowano ów mały tłumek ludzi, odtworzono połączenia telefoniczne i telegraficzne aby zarządzać broniącym się państwem. Nadal działała kolej, policja, administracja lokalna. Jednak wszyscy potrzebowali poleceń, co mają robić, jak pomagać cywilom i armii. Z trudem udawało się to jakoś do 13 września. Aż o poranku 14-ego urzędnicy się zbudzili, przyszli do pracy i zorientowali się, że premier, ministrowie, a także ich żony zniknęli.
Jak się okazało, nikomu nic nie mówiąc w nocy spakowali się do samochodów i pognali w stronę Rumunii. Wśród skonsternowanych urzędników przeważyło poczucie obowiązku. Pozostali na miejscu i nadal próbowali zarządzać upadającym krajem. Aż 18 września nadciągnęła ze wschodu Armia Czerwona, by ukrócić ich męki. Na jakie sposoby w tamtym czasie Sowieci skracali egzystencjalne męki Polakom chyba nie trzeba opisywać. A poza tym patrząc na naszą klasę polityczną możemy mieć pewność, że ona tak paskudnie, to by się nie zachowała.