Tomasz Kuzia: Jak pan się czuje po rozmowie z Januszem Palikotem w studio TVN24?
Marek Migalski: Jestem zadowolony. Zrobiłem to, co chciałem. Zdemaskowałem Janusza Palikota i pokazałem, że dla polskiej debaty publicznej jest on szkodnikiem. Oczywiście dla swojej partii jest czymś innym - kolorowym parawanem, politycznym damskim bokserem, zwrotnicą, która przekierowuje gniew. Dziennikarze robią z nim wywiady, zamiast zapraszać do studia Aleksandra Grada czy Jarosława Gowina. To wygodne dla PO, bo zamiast rozmawiać o realnych problemach rozmowa schodzi na takie tematy jak seksualność polityków.
Problem w tym, że rozmawiał pan z Palikotem językiem Palikota? Myślę, że nie wszyscy zrozumieli, o co panu chodzi. Z jednej strony pan protestuje przeciw temu językowi, z drugiej, sam go używa...
Nie do końca. Naprawdę uważam, że Janusz Palikot uwięził nas w swoim języku. Ale ja nie mam do niego pretensji, że wprowadził do politycznej debaty elementy ludyczne, show, sferę zabawy. Ja to rozumiem. Chodzi mi natomiast o styl. Nie można w debacie posługiwać się gagami z Benny Hilla, gdzie kopniaki są rozdawane bez sensu. Jeśli mamy żartować, to raczej w stylu Monty Pythona. Nie obrażać i nie uderzać na przykład w rodzinę czy dzieci. Ciekawy jestem, czy Janusz Palikot pomyślał kiedyś jak poczują się dzieci Grażyny Gęsickiej, gdy powiedział o niej, że się sprostytuowała.
Janusz Palikot był podczas tej rozmowy rozluźniony, zadowolony, taki jak zawsze. Debata zakończyła się remisem, czyli de facto pana przegraną, bo wiele osób spodziewało się, że pan go pokona. To się nie udało. Może dlatego, że w ogóle nie rozmawialiście o polityce i konkretnych problemach?
Tematem tej rozmowy miał być właśnie język debaty publicznej, a Palikot był w ciągłej defensywie. Jeśli przegrałem, to z innego powodu. Świetnie wiem, że po tej rozmowie Janusz Palikot się nie zmieni. Nie zmienią się też media. Jeśli na jego blogu pojawi się żenujący wpis, że ktoś jest polityczną k..., to wy, dziennikarze, na pewno o tym napiszecie. Tak więc, wy też się nie zmienicie. I to można nazwać moją przegraną.
A nie boi się pan, że bo tej debacie przylgnie do pana określenie Palikot PiS-u?
Oczywiście, że boję się takich określeń. Jeśli już, to chcę być nazywany anty-Palikotem, i to bez żadnej partyjnej etykietki.
Czy to oznacza, że zrezygnuje pan z "mówienia Palikotem", żeby uniknąć podobnego przydomku?
Od czasu do czasu z pewnością przygrilluję sobie trochę Palikota. Ale rzeczywiście chcę tego unikać. Najsmutniejsze jest jednak to, że to najlepsza metoda na przebicie się do mediów. Ja świetnie wiem, co trzeba zrobić, żeby przez 24 godziny nie schodzić z pierwszych stron internetowych serwisów. Wystarczyłoby, żebym powiedział coś o żonie premiera, albo o seksualności ministra Sławomira Nowaka. I gotowe... Wiem, jakie to jest proste i mam nadzieję, że licho mnie nie podkusi. Wiem też, że nie mogę używać tego języka z jeszcze jednego powodu. Zobrazuję to porównaniem z mojego ulubionego pisarza Władimira Bukowskiego i jego książki "I powraca wiatr". Mówienie w stylu Palikota jest jak seks z syfilityczką. Mężczyzna, który to robi, sam może zachorować, natomiast syfilityczka na pewno nie stanie się od tego zdrowsza.