"Pewnego jesiennego dnia 1989 r. z rosyjskich nieruchomości przy al. Szucha w Warszawie wyszedł mało znany wtedy polityk. Podzielił się potem z paroma osobami swoim wrażeniem, że zrobi w Polsce wielką karierę. 10 kwietnia 2010 r. ją zrobił. Reszta to tylko szczegóły techniczne" - pisze w serwisie niezależna.pl szef "Gazety Polskiej".
Wcześniej Tomasz Sakiewicz obszernie uzasadnia, co zamach na Tu-154 dałby Rosjanom. "Poważnym argumentem przeciwko zamachowi ma być brak realnych zysków politycznych ze strony Putina. Problem w tym, że te zyski są dzisiaj ogromne. Polską rządzi od roku prorosyjski prezydent, którego polityka odbudowuje tu wpływy zarówno Moskwy, jak i ludzi z dawnych WSI" - pisze. Według Sakiewicza, gdyby nie 10 kwietnia 2010 roku, Bronisław Komorowski nie mógłby mieć pewności, że wygra wybory prezydenckie.
Zdaniem współorganizatora marszów pod Pałac Prezydencki, Rosjanie nie musieli obawiać się opinii publicznej. "W samej Polsce jest wystarczająco dużo publicystów i polityków, którzy z poważną miną wytłumaczą, że Moskwa tego nie mogła zrobić" - podkreśla Sakiewicz.
Redaktor naczelny "Gazety Polskiej" ma też odpowiedź na pytanie, jak mogło dojść do zamachu na oczach tylu ludzi? "Nie było żadnych oczu. Wszyscy bezpośredni świadkowie nie żyją. Pozostałych świadków i dowody Donald Tusk pozwolił obrabiać Rosjanom" - wyjaśnia.
Tomasz Sakiewicz stawia ciężkie oskarżenia. "Jeżeli doszło do katastrofy i nikt w tym nie maczał palców, dlaczego obydwa rządy, a szczególnie rosyjski, kłamią? Dlaczego spuścili ze smyczy najgorsze dziennikarskie kreatury i paru ludzi, których do tej pory uważałem za porządnych, by zagłuszyć, ośmieszyć albo przynajmniej przeszkodzić w dochodzeniu prawdy przez tych, którzy jeszcze nie dali się zastraszyć?"
Publicysta podkreśla, że "blokowanie umiędzynarodowienia tej sprawy i dostępu opozycji do śledztwa podejrzenia tylko zwiększa".